sobota, 29 listopada 2014

Rozdział 2


Rozdział 2
"Przystojniak na Brooklynie"





  Wszystkie ulice na Brooklynie wyglądały tak samo. Szerokie ulice otoczone były burymi szeregówkami. Ceglane ściany, niektórych domów oszpecone zostały amatorskim rysunkami grafity. Na brukowym chodniku w odległości paru metrów od siebie rosły gołe drzewa. Na schodach kamienic siedziały dzieci grając w gry planszowe i skacząc na skakance. Starsze panie zamiatały ganki, jednocześnie rozglądając się za nowym tematem plotek. A ludzie biegali w najnowszych butach, z gadżetami mierzącymi ilość kroków zupełnie, jakby robili to wyłącznie na pokaz. Wysiadłam z samochodu pana Jacksona i skierowałam się w stronę białej kamienicy. Wchodziłam po schodach na drugie piętro białej kamienicy wskakując po dwa schodki. Pod naciskiem moich stóp delikatnie skrzypiały. Od ścian ciągnęło nieprzyjemnym chłodem, a w powietrzu unosił się delikatny zapach wilgoci i cynamonu. 
   Stanęłam przed mieszkaniem numer 4 i otworzyłam drzwi. Mama nigdy ich nie zmykała, gdy była w domu. W pewien sposób była strasznie naiwna. Po przekroczeniu progu poczułam zapach wanilii i palonego cukru. Przeszłam przez hol ozdobiony białymi markizami. Kuchnia urządzona była w starym stylu. Kremowe szafki przylegały do każdej ze ścian. Na drewnianym parkiecie leżał puchowy dywan. Przy wysepce na środku stały trzy krzesła. Rzuciłam na jedno plecak, a sama usiadłam przy drugim kładąc na stole futerał. Mama stała przy blacie w czerwonym fartuszku w białe misie. W ręku trzymała miskę mieszając coś zamaszyście. Długie blond włosy upięła pałeczkami  od ryżu w koka. Z pełnych ust wystawał koniuszek języka, świadczący o jej wielkim skupieniu. Smukła postura nachylała się nad książką kucharską. Spojrzałam na siebie i znów na nią. Ludzie mówią, że jesteśmy niesamowicie podobne. Oby dwie mamy długie blond włosy, chude ramiona i szczupłe nogi. Jedyne co nas różniło to styl poruszania się. Moja mama kroczyła z gracją stawiając stopy w jednej linii, ja szłam potykając się na prostej drodze. Słysząc mnie podniosła głowę i uśmiechnęła.
-Cześć miśku- pocałowała mnie w policzek.
-No hej- mruknęłam opierając brodę na dłoni- co robisz?
Rzuciłam mi pobieżne spojrzenie nie przestając mieszać składników.
-Ciasteczka kokosowe, a Ty co dzisiaj robiłaś, że nie mogłaś się spotkać z Georgem?
Zbladłam, a moje serce zaczęło bić szybciej. Miałam małą nadzieję, że George nie zadzwonił do niej. Przeliczyłam się, a teraz co miałam jej powiedzieć? Zostałam pozbawiona przytomności, wywieziona za miasto i przetrzymywana przez bandę wariatów w obozie pełnym małoletnich zabójców? Nie sądzę, by była w stanie mi uwierzyć.
-Pomagałam koledze we francuskim- palnęłam pierwsze co przyszło mi do głowy nakręcając pasmo włosów na palec. Mama natychmiast porzuciła srogą minę nachylając się w moją stronę.
-Przystojny?- zapytała.
-Co? Nie!- zaprzeczyłam gwałtownie. Nigdy w życiu, by mi nie przyszło do głowy, że moja mama pomyślałaby, że to randka- co Ci znowu do głowy przyszło?
-No wiesz słoneczko.. – zaczęła wracając do swojego zajęcia- Masz już 16-naście lat, a jeszcze nigdy nie miałaś chłopaka.
-Mamo!- jęknęłam oburzona.
-Moja koleżanka ma bardzo miłego syna w twoim wieku. Adam jest naprawdę uroczym chłopakiem, pamiętasz go? W dzieciństwie bawiliście się razem.
Czy pamiętam Adama? Oczywiście, w pierwszej klasie nasze matki zmuszały nas do spędzania razem czasu, co było prawdziwą męczarnią. Chłopak przeszkadzał mi we wszystkim. Nie potrafił nawet porządnie ubrać lalek, co było ogromną ignorancją z jego strony.
-Daj sobie spokój ze swataniem. Nie umówię się z chłopakiem, który nie odróżnia fioletu od różu!
-To była tylko luźna propozycja- powiedziała podnosząc ręce w geście obrony.
Zapadła cisza. Żadna z nas nie kwapiła się, by ją przerwać. W samochodzie pan Jackson powiedział bym zapytała matkę o ojca. Nie było to takie łatwe. Choć nigdy nie unikała rozmów o nim, nigdy też nie powiedziała nic mającego znaczenie. W wieku siedmiu lat po zdmuchnięciu świeczek na torcie urodzinowym mama zapytała mnie co sobie zażyczyłam. Spojrzałam na nią pełna poczucia winny i powiedziałam, że marzę  o tym by spotkać ojca. Przytuliła mnie szepcząc we włosy, że ona też o tym marzy.
W drodze powrotnej oczywiście nie dostałam syndromu sztokholmskiego ufając swoim porywaczom, ale powiedzmy, że trochę polubiłam pana Jacksona. Był naprawdę zabawny, a jego wersja ‘Sweet dreams’ była najgorszą jaką słyszałam. Kolejną ‘niezastąpioną’ radą pana Jacksona było to bym na siebie uważała, a w razie problemu zadzwoniła do niego. Oczywiście oprócz tego ktoś się za mną skontaktuje, ponieważ jestem w niebezpieczeństwie. Także jedyne na co mogłam robić to czekać na księcia na białym koniu.
Otworzyłam futerał delikatnie wyciągając skrzypce. Musiałam coś zrobić z rękami. Moje palce leciutko szarpały struny strojąc instrument. Mama czytała cos zawzięcie przewracają strony w książce, po chwili złapała za czekoladę i zaczęła ją rozdrabniać.
-Mamo kim był tata?- wypaliłam. Na moje pytanie zesztywniała, a  z rak wysunął jej się nóż upadając na deskę. Ja też przerwałam moją czynność.
-Twój ojciec..-westchnęła- twój ojciec był cudownym człowiekiem.
-Tylko tyle?- zapytałam z niedowierzaniem.
-Nie, jest o wiele więcej, ale to nie jeszcze czas byś się o tym dowiedziała.
-Żartujesz sobie?- siedziałam na krześle osłupiała nie zdolna do żadnego innego ruchu.
-Przykro mi kochanie, po postu nie teraz- podeszła do mnie i przygarnęła do siebie- przepraszam.
-Nie ma sprawy, rozumiem- mruknęłam wyswobadzając się z jej uścisku.
~*~
-Dlaczego nie chcesz mi nic o nim powiedzieć?- zapytała mama z salonu.
-Bo nie!- odkrzyknęłam w odpowiedzi.
 Wczesne wstawanie w sobotnie poranki nie było dla mnie problemem, więc zawsze rano zdążałam zjeść śniadanie z mamą za nim wyszła do pracy. Stałam w łazience myjąc i oglądając swoją twarz w lustrze. Nieprzespana noc pozostawiła ślad na mojej twarzy. Rozmowa z mamą wywarła na mnie duże wrażenie. Czego nie mogłam wiedzieć już teraz?
-Oj daj spokój!- mama stała oparta o framugę w drzwiach pomieszczenia. Miała na sobie jedwabny szlafrok o egzotycznych wzorach, a włosy pozostawiła rozpuszczone. Złożyła ręce jak do modlitwy- cokolwiek, błagam.
-Zapomnij!- powiedziałam niewyraźnie przez szczoteczkę w ustach.
-Jesteś nieznośna o poranku- mruknęła mama i zaczęła mnie wypychać z łazienki- a teraz wynocha! Twój czas minął.
-Ugh!- wydałam z siebie jęk niezadowolenia, ale posłusznie powlekłam się do kuchni. Stanęłam przy blacie i zaczęłam smarować chleb czekoladą. W radiu leciał nowy chwytliwy kawałek. Podkręciłam głośność i zaczęłam kręcić biodrami. Włosy spięte w wysoki kucyk podrygiwały w rytm muzyki. Ruszałam się jak kaleka, więc mój taniec może oglądać tylko moja mama. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Ruszyłam w tamtym kierunku nie przestając tańczyć. Szerokim ruchem otworzyłam drzwi. Kanapka zatrzymała się w połowie drogi do moich ust.
   Przede mną stał James Jackson we własnej osobie. Miał na sobie biały podkoszulek i wojskową kurtkę. Ręce miał schowane w kieszeniach czarnych jeansów. Całego stroju dopełniały roztrzepane czarne włosy i uśmiech na widok mojej przerażonej miny. W porównaniu do jego nonszalanckiego stylu prezentowałam się jak bezdomna. Za duży podkoszulek z logo Parku Narodowego Yellowstone, krótkie szorty, włosy w nieładzie i bose stopy. Tak, z pewnością jestem nowicjuszką w świecie mody.
Mogłabym stać tak godzinami wpatrując się w niego tępo, gdyby nie moja mama.
-Elizabeth, kto to?- pojawiła się tuż za mną ciekawa kto przyszedł. Gdy zobaczyła chłopaka uśmiechnęła się uprzejmie- o Dzień dobry!
-Dzień dobry pani Watters- odezwał się Jackson, ani przez chwilę nie zmieszany tą sytuacją. Wyciągnął rękę do mojej matki, a ona odwzajemniła gest- nazywam się James Jackson.
-Miło Cię poznać, James. Jestem mamą Elizy- powiedziała odkrywczo jakby sam się tego nie domyślił. Odwróciła się w moją stronę- gdzie twoje maniery. Wejdź, James.
Poprowadziła go do kuchni, a ja nadal stałam przy wejściu wpatrując się tępo w drzwi. Z pomieszczenia słyszałam ich rozmowę. Nie mogłam dopuścić, by Jackson powiedział mojej mamie za dużo, więc ruszyłam w stronę kuchni. James siedział przy wysepce z kubkiem kawy w ręce, a moja mama stała przy szafce z płatkami kukurydzianymi robiąc śniadanie dla dwóch osób. Ale przecież ja już zjadłam.
-To Tobie Elizabeth tłumaczyła wczoraj francuski?- zapytała nalewając mleko do misek.
James rzucił mi rozbawione spojrzenie, kiedy stanęłam koło mamy.
-Tak, jestem naprawdę słaby z tego przedmiotu- uśmiechnął się przepraszająco, jakby to był wielkie przewinienie z jego strony. Na moje szczęście był dobrym aktorem.
-Swoją drogą nie wiedziałam, że moja córka jest taka dobra z tego języka. Rozumiesz, ogólnie nie za dobrze idzie jej w ..
-Mamo!- jęknęłam upominając ją- nie musisz iść do pracy?
-Co? O tak, cholera.. spóźnię się- długim łykiem dopiła resztki kawy, złapała za torebkę i ruszyła w kierunku drzwi- bawcie się dobrze dzieciaki. Eliza wróć na kolację. Cześć James, miło było Cię poznać.
-Do widzenia!- odkrzyknął, gdy drzwi się zamykały. Gdy usłyszałam trzask od razu do niego doskoczyłam.
-Co Ty tu robisz?!- zaczęłam z pretensją w głosie.
-Jak to co?- wziął łyka z kubka- ojciec nie mówił Ci, że ktoś się z Tobą skontaktuje?
-No tak, ale..- potarłam dłonią czoło- ale nie mówił, że Ty.
-A kogo oczekiwałaś? Charlesa?- roześmiał się z własnego pomysłu.
-No w sumie tak..-mruknęłam.
-Nie ważne- spoważniał- ubieraj się, idziemy.
-Co? Gdzie?
-Muszę coś załatwić na mieście, a potem do obozu.
-Nie możesz od tak sobie wpadać do mnie do domu i zmieniać moje plany! Jestem dziś zajęta- by dodać sobie otuchy splotłam ręce na piersi.
-W takim razie odwołasz spotkanie- wzruszył ramionami.
-Zapomnij- zmrużyłam wściekle oczy.
-Słuchaj - podniósł ręce do góry-nie przyjechałem tu z własnej woli i nic mnie nie obchodzą twoje plany. Odwołaj spotkanie klubu zwariowanych dziewic, czy czego tam chcesz. Masz być dziś w obozie, a ja Cię tam dostarczę, rozumiesz?  A teraz idź się ubrać. Wychodzimy za 15 minut.
-Aaaahhhh!- zdenerwowana ruszyłam do swojej sypialni. Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo się poddaję.
~*~

-Nie wsiądę na to- pokręciłam głową.
Staliśmy na ulicy przed czarnym motorem. Będąc ubrana w ciemne spodnie, szary kardigan i botki na obcasie czułam się dużo pewniej przy chłopaku, szczególnie, że obuwie dodawało mi parę centymetrów. Ludzie przechodzili koło nas nie zwracając uwagi na to, że właśnie podejmuję decyzję o misji samobójczej. Od zawsze miałam ogromny lęk przed wszystkim co jeździ na dwóch kołach, pojazdy te wydają mi się ogromnie niestabilne. Nigdy nawet nie wsiadłam na rower. Mina Jamesa wskazywała na to, że był już zirytowany moim zachowaniem. Spróbował jeszcze raz wcisnąć mi w dłonie kask.
-Wsiadaj- syknął- jeżeli zaraz tego nie zrobisz, to obiecuję, że źle to się dla Ciebie skończy.
Spojrzałam na niego spode łba i założyłam kask na głowę. Uśmiechnął i pochylił, by zapiąć zamek mojego nakrycia głowy. Nabrałam gwałtownie powietrza, gdyż był to najbliższy kontakt z chłopakiem jaki miałam odkąd skończyłam 10 lat. Moja reakcja zdziwiła go, ale nie odsunął się.
-Przerzuć lewą nogę przez siodełko- poinstruował mnie. Naprawdę się starałam, ale jak miałam to zrobić w tak ciasnych spodniach? James jak widać tego nie rozumiał- chodź tutaj- mruknął.
Poczułam jak jego duże dłonie chwytają mnie w tali idealnie dopasowując się do jej kształtu. Podniósł mnie i posadził na siedzeniu. Zrobił to z taką prostotą, jakbym nic nie ważyła. W miejscu gdzie mnie dotknął nadal czułam przyjemne mrowienie. Z dziecinną łatwością sam uczynił to co powinno mi się udać i włączył silnik motoru.
-Złap się- mruknął.
-Czego?- rozejrzałam się wokoło siebie.
James złapał moje ręce, nie odwracając się do tyłu, i oplótł je sobie wokół pasa. Zesztywniałam nie wiedząc, czy odsunąć się, czy tak pozostać. Ostatecznie zrobiłam to drugie. Chłopak ruszył, a ja ze strachu przylgnęłam do niego jeszcze mocniej. Przez kurtkę czułam bijące od niego ciepło. Jego bliskość było tylko jednym z nieudogodnień. Oprócz tego siedzenie było niewygodne, a kask ograniczał mi dostęp do świeżego powietrza. Po paru minutach zatrzymał się pod warsztatem samochodowym. Musieliśmy wjechać w dzielnicę latynoską, ponieważ w powietrzu unosił się zapach ostrych potraw, a na każdym kroku można było usłyszeć ludzi mówiących po hiszpańsku. Często z mamą przychodzimy tu na targ po warzywa i owoce oraz dlatego, że oby dwie mamy słabość do włoskiego jedzenia. Z głośnika na rogu ulicy dziecięce głosy śpiewały o ‘niebiańskim smaku nowej żujo-gumy’.  James zeskoczył z motoru i nie pytając mnie o zdanie od razu ściągnął mnie na ziemię. Odebrał mi kask i poprowadził w stronę wejścia.
-Chodź, zaraz poznasz kolejnego herosa- uśmiechnął się tajemniczo i pchnął drzwi.

 ~*~
No to dodaję kolejny rozdział pod patronatem mojej muzy Mika Foggy, gdyby nie Ty nie dodałabym tego dziś.
Pozdrawiam, puck.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Rozdział 1

Rozdział 1
"Jesteś czarodziejem Harry!"


    Czaszkę rozsadzał mi pulsujący ból, a powieki były niemiłosiernie ciężkie. Wokół siebie słyszałam przytłumione dźwięki świadczące o tym, że ktoś się poruszał. Zmarszczyłam nos zastanawiając się, co ta szalona kobieta, zwana moją matką wymyśliła. Pewnie znowu chce urządzić przyjęcie tematyczne, spraszając wszystkie sąsiadki. Ostatnio odbywało się ono pod patronatem dzikich zwierząt. Było naprawdę przezabawnie, gdy pani Greenwood przyszła ubrana cała w panterkę… Ale na imprezach mamy nigdy nie było tak głośno, jak teraz.

   Wszystkie wspomnienia powróciły. Usiadłam gwałtownie, otwierając szeroko oczy. Znajdowałam się w ogromnym pokoju z bliżej nieokreśloną ilością łóżek. Wszędzie kręciły się jakieś nastolatki. Spojrzałam w bok i zobaczyłam, że na łóżku obok siedzą dwaj chłopcy, w wieku około 17 lat, pokazując sobie przerośnięty scyzoryk. Pisnęłam, a wtedy oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Dziwne, ale jedyne o czym mogła w tamtej chwili pomyśleć to to, że ta zbieranina jest jeszcze dziwniejsza niż impreza mojej mamy.

-Która godzina?- zapytałam dumna z siebie, że mój głos nie zadrżał. Pierwszy ocknął się blondyn, ten sam, który wcześniej pokazywał koledze oręż.
-Cześć! Ma na imię Zack, a to jest..- zaczął wskazując obszernym ruchem rąk pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy.
-Która godzina?- powtórzyłam dobitniej, wstając z łóżka. Chłopak skrzywił się słysząc mój ton.
-W pół do piątej.

   Moje oczy rozszerzyły się, a z gardła wyrwał jęk. Spóźniłam się. Od półtorej godziny powinnam grać na stacji metra przy Georgu. Pewnie już zadzwonił do mojej matki i razem zamartwiają się o mnie. Rozejrzałam się gorączkowo wokół siebie.

-Spóźniłam się, spóźniłam się, spóźniłam się- mamrotałam pod nosem wciąż, rozglądając się dokoła- Gdzie są moje rzeczy? Będę się już zbierać- powiedziałam jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Ludzie spojrzeli po sobie zdziwieni.
-W Wielkim Domu- odezwała się jakaś jedenastolatka z aparatem na zębach.
-Gdzie to jest?- Traciłam powoli cierpliwość.
-Nigdzie nie idziesz- odezwał się stanowczo Zack
-Zabronisz mi?- zapytałam mrużąc wściekle oczy i kładąc ręce na biodrach- Budzę się, Bóg jeden wie gdzie, nie znam żadnego z was, jestem już spóźniona, a na dodatek nie mam przy sobie swojego telefonu, a Ty mi powiesz, że nigdzie nie pójdę? Niedoczekanie twoje- mruknęłam i ruszyłam do drzwi rozpychając się między tymi dziwolągami. Za mną rozległy się krzyki i nawoływania, ale nikt nie stanął mi na drodze.

   Gdy wyszłam na dwór miałam ochotę wrócić do środka. Znajdowałam się na ogromnym placu, między ustawionymi w koło kilkunastoma budynkami. Wszędzie kłębiły się nastolatki, śmiejąc się lub wygłupiając. Ruszyłam na wprost siebie, tam gdzie mnie nogi poniosły. Jaka za mnie idiotka. Budzę się, Bóg Jeden wie gdzie, a jedyne o czym myślę o spóźnienie? Kretynka do kwadratu. 

   Zatrzymałam się i przykucnęłam, wplatając ręce we włosy i delikatnie nimi szarpiąc. Musze się stąd wydostać. Przeszukałam kieszenie, ale nic w nich nie znalazłam. Musieli mi zabrać telefon. Może to porwanie? A jeżeli tak to gdzie kneble, sznur, czy choćby kajdanki?

   Odetchnęłam z ulgą, gdy zza rogu wyszedł Charles, śmiejąc się z innymi chłopakami. Wyglądał inaczej niż zazwyczaj. Nie do końca jestem wstanie ocenić, co się zmieniło, ale COŚ na pewno. Może to, że po prostu się śmiał, a nie jak zwykle skrywał po kątach? Gdy mnie zobaczył, otworzył szerzej oczy i rzucił się pędem w moją stronę. Wstałam, czekając aż do mnie dotrze.

-Elizabeth, co robisz?- spytał, przyglądając mi się podejrzliwie. Skrzyżowałam ręce na piersi.
- A nic takiego..- Wzruszyłam ramionami. - Spaceruję sobie, nie mając kompletnie pojęcia gdzie jestem!
- Spokojnie. - Podniósł ręce w pojednawczym geście. - Wszystko Ci wyjaśnię. Co chcesz wiedzieć?
- Ja nic nie chce wiedzieć - Co ja gadam?! Oczywiście, że ciekawi mnie gdzie jestem. - Posłuchaj, jeżeli teraz oddasz mi rzeczy i odstawisz pod szkołę, to obiecuję nie wnieść żadnego oskarżenia o porwanie. Chodźmy. - Złapałam go za rękę i zaczęłam ciągnąc w stronę, moim zdaniem, Wielkiego Domu. Po chwili zrównał krok z moim, parę razy otwierając buzię, by coś powiedzieć. W końcu udało mu się to wykrztusić.

- Dokąd właściwie chcesz dojść?
- Do Wielkiego Domu. Jakaś dziewczyna powiedziała, że tam są moje rzeczy.
- Tak? - Brwi uniósł tak wysoko, że schowały się pod jego grzywką. Obrócił się na pięcie i ruszył w przeciwnym kierunku, czyli moje ocena kierunku jest do bani.  Stałam biernie, patrząc jak się oddala. Wiedziałam jedno- pod żadnym pozorem nie mogę zostać sama.
- Gdzie leziesz, Bredson?! - krzyknęłam za nim. Za głośno, stanowczo za głośno. 

W tej chwili wszyscy w promieniu 50 metrów obrócili głowy w moją stronę. Spłonęłam rumieńcem i szybkim krokiem zrównałam się z Charlesem. Ze wszystkich możliwych osób jakie znam musiałam tu wylądować akurat z nim. Czułam się jak w jakimś głupim filmie. „Dziewczyna budzi się w nieznanym miejscu wśród stada obłąkanych zombie. Dowiaduje się, że jej dawny świat już nie istnieje, a ona będzie musiała walczyć o nowe jutro wraz z …” chucherkowatym kujonem. Rozejrzałam się wokoło i z radością zauważyłam, że nikt już nie patrzy w naszą stronę. Prawie nikt.

    Pod jedną z budowli stała grupka dziewczyn. Wszystkie były niesamowicie piękne, wyglądały, jakby dopiero co zeszły z wybiegu Victoria’s Secret. Gdy byłam dziesięcioletnim skrzatem takie postacie były moimi idolami. Obecnie, mając osiemnaście, nadal patrzę na nie z niejakim podziwem. Włosy zawsze idealnie ułożone. Długie nogi stąpają w prostej linii. A właścicielki tych patyków wszystkich obdarowują cudownym uśmiechem. Tak właśnie patrzyły na mnie. Zapomniałam o wszystkim,  gdzie i z kim jestem. Miałam ochotę podbiec do nich i się przywitać. Zrobiłam pierwszy krok w ich kierunku i zatrzymałam się. To nie na mnie patrzyły tylko na coś za moim plecami. Obróciłam się na pięcie ciekawa, czym interesują się dziewczyny, takie jak one.

   Ogromny plac otoczony był drewnianą bramką sięgającą mi gdzieś tak do piersi. Do barierki przycisnęli byli szczelnie nastolatki w najróżniejszym wieku. Wszyscy coś krzyczeli i wymachiwali rękami. Byłam pewna, że się pobiją, ale nie. Oni się cieszyli. Nachylali się ku sobie, coś komentowali lub klepali po plecach, ciągle się uśmiechając. Zaczęłam się przeciskać, by zobaczyć na co wszyscy patrzyli. Było to naprawdę trudne, ale po dotarciu do barierki wiem, że się opłacało. To, co zobaczyłam był niesamowite. Dwie postacie odziane w hełmy i częściowe zbroje krążyły wokoło siebie z mieczami w silnych dłoniach. Poruszali się płynnie z niebywałą lekkością. Wyglądało to jak taniec. Kiedyś mama raz w miesiącu zabierała mnie na występ lokalnej szkoły baletowej. Pamiętam to niesamowite uczucie, gdy tancerki rozpoczynały spektakl, każdym ruchem opowiadając historię swojej postaci. Historia, którą teraz oglądałam była warta zapamiętania. Gdy ich broń się ze sobą spotkała, poczułam niesamowite przyciąganie. Każdy zamach mieczem hipnotyzował mnie tak, że nie potrafiłam oderwać wzroku. Siły były wyrównane, parowali i nacierali z równą wprawą i zwinnością.

- Cudowne, prawda? - Charles stał koło mnie, również przyglądając się walczącym.
- Tak... - mruknęłam.

     Nie chciałam sobie niszczyć przyjemności oglądania ich tak głupią czynnością jak mówienie. Jeżeli tamte kroki i ruchy dwóch wojowników były niesamowite, to nie potrafię nazwać tego, co działo się teraz. Wyższa postać przyśpieszyła kondygnację ruchów, jakby było to dziecinne proste. Nacierała sprawnie, zmuszając swego przeciwnika do wycofania się. Zrobił dwa kroki, odbił się od lewej stopy i zaatakował z góry. Ofiara zasłoniła się tarczą, ale nie na wiele jej to pomogło. Upadła, zataczając się parę kroków.

   Tłum za moimi plecami ryknął głośno. Wszyscy byli brawo, jakby głosowali tylko jednej osobie, choć jestem pewna, że przy innym wyniku zareagowaliby tak samo. Sama bezwiednie klaskałam, przyglądając się zwycięscy. Jego umięśniona postura wskazywała na to, że jest chłopakiem. Zdjął hełm i ruszył w stronę swojego przeciwnika. Z miejsca, w którym stałam nie miałam szans, by dostrzec jego twarz. Za to rzuciły mi się w oczy kruczoczarne włosy, delikatnie posklejane od potu. Chłopak stanął nad przegranym, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął w pomocnym geście rękę. Niższy nastolatek bez ociągania podciągnął się z pomocą kolegi i płynnym ruchem zdjął hełm. Na szczupłe ramiona wysypały się długie jasnobrązowe włosy. Dziewczyna w zbroi uśmiechnęła się szeroko do chłopaka i przytuliła go. Publiczność zaczęła gwizdać i bić brawa, gdy szatynka szła w stronę barierek, kołysząc biodrami i kłaniając się. Była ładna, tak przyziemnie. Nie jak dziewczyny na placu idealna. Ale było w niej i jej ruchach coś urzekającego. Przeskoczyła przez barierkę i ruszyła razem z grupką chłopaków w stronę kręgu domków. Moje spojrzenie wróciło do chłopaka. Parę osób podbiegło do niego, rzucając się mu na ramiona. Razem wyglądali tak beztrosko. 

- Kto chce się jeszcze sprawdzić?! - wrzasnął brunet, a publiczność ryknęła entuzjastycznie, reagując na kolejny pojedynek. Chłopak przeczesał wzrokiem po zebranych, przypatrując się każdemu wyzywająco. Gdy jego spojrzenie zatrzymało się na mnie uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nowa buźka? - zawołał.

   Wszyscy obrócili się w moją stronę. To wyrwało mnie z fascynacji nową sytuacją i oprzytomniałam. Spojrzałam w oczy bruneta. Z tej odległości mogłam dostrzec, że jest przystojny i to bardzo. Czarne włosy, ciupkę za długie, opadały mu na czoło. Policzki miał zaczerwienione od wysiłku, co tylko dodawało mu uroku. Szaro zielone oczy błyszczały. Smukła sylwetka i szerokie ramiona szły w moją stronę i niebywałą nonszalancją. Jego zachowanie przestraszyło mnie. Cofnęłam się parę kroków i złapałam Charlesa za rękę. Nie uszło to uwadze widowni.

- Cześć Bredson - Brunet uśmiechnął się, opierając ręce na barierce, która nas dzieliła. Z tak bliska byłam pod jeszcze większym wrażeniem jego urody. Był piękny jak ogień, i wyglądał na równie niebezpiecznego. Za chłopakiem utworzyło się półkole obserwujących nas gapiów. Przekrzywił głowę delikatnie w prawo i uniósł wysoko brwi, przypatrując mi się - Twoja nowa dziewczyna?
- Coś Ty! - zaśmiał się histerycznie Charles. Spojrzał na mnie, dając znak, bym przestała się chować. Oczywiście nie zrobiłam tego. - To nowa heroska.

    Zmarszczyłam czoło patrząc na mojego obrońcę. Nie mam pojęcia, dlaczego mnie tak nazwał, ale nie podobało mi się to. Brzmiało trochę, jakbym pracowała w supermarkecie przebrana za korniszona. Na jego słowa wszyscy ze zrozumieniem pokiwali głową, jakby to było coś, co rozwiązywało całą sprawę.

- Tak myślałem - mruknął pod nosem brunet - od kogo pochodzi?
- Nie ma jeszcze przynależności - Pociągnęłam Charlesa za rękę przypominając o swojej obecności. Coraz mniej podobała mi się ta sytuacja. - A, no tak, przepraszam Jackson, ale musimy już iść. Elizabeth potrzebuje niezwłocznie dostać się do Wielkiego Domu.

   Odwróciłam się szybko i pociągnęłam za rękę Bredsona w kierunku, w którym szliśmy. Chciałam stamtąd uciec. Początkowo ciekawa sytuacja, zmieniła się w pozornie nic nie znaczącą wymianę zdań, lecz nie dla mnie. Coraz mniej rozumiałam z tego całego dnia.

-Miło Cie było poznać Elizabeth!- usłyszałam za sobą jeszcze krzyk bruneta.

   Bez wzajemności. Przyśpieszyłam jeszcze kroku i po paru metrach zobaczyłam najzwyklejszy dom jednorodzinny. Czerwony dach podpierały dwie białe kolumny. Jasne ściany budynku obrastał zielony bluszcz. Sam dom otoczony był grządkami kwiatów. Na ganek prowadziły schody.

- Kim był ten chłopak? - odezwałam się pierwsza.
- Ten na arenie? - pokiwałam głową - James Jackson, syn kierowników. Teoretycznie nie powinien przebywać w Obozie, ale jako wnuk Ateny i Posejdona ma tą możliwość. Jest gwiazdą tego miejsca. - Zatoczył rękoma koło. - Przystojny, inteligentny po matce i utalentowany w szermierce po ojcu. Oczywiście jego zalety nie kończą się na tym. Jackson potrafi władać wodą.

    Kiwałam głową po każdym jego słowie. Nie do końce rozumiałam, co miał na myśli mówiąc, że James włada wodą, ani tego wtrącenia dziwnych imion. Ciekawa też byłam co to za obóz, w którym jesteśmy. Resztę drogi spędziliśmy w ciszy. Miałam taki mętlik w głowie, że nie widziałam od czego zacząć.

    Charles wskoczył po dwa schodki na ganek i stanął przed mężczyzną w T-shircie Rolling Stones’ów. Miał czarne włosy i niesamowicie zielone oczy. Na widok Bredsona uśmiechnął się szeroko i odstawił kubek z kawą i gazetę na stolik. Gdybym zobaczyła go na ulicy, nigdy nie powiedziałabym , że jest właścicielem szalonego obozu pełnego nastolatków, którzy uczą się walczyć. Tak z pewnością nie wyglądał na kogoś takiego.

- Charlie! - Poklepał chłopaka po plecach- Przyprowadziłeś tą dziewczynę? Trochę się namęczyliśmy, żeby ją tym razem znaleźć. Nie mów, że znowu Ci uciekła? - Roześmiał się serdecznie. Osobiście nie pamiętam żadnych poprzednich razów.
-No tak... Elizabeth jest tutaj...- odchrząknął i odwrócił się w moją stronę. - To ona.
- Dzień dobry -  przywitałam się i weszłam powoli po schodkach.
- Witaj, Elizabeth. - Mężczyzna uśmiechnął się i uścisnął mi rękę. - Jestem Percy Jackson. Pewnie masz wiele pytań, też miałem. To ogólnie strasznie śmieszna historia. Ale nie teraz, kiedyś Ci opowiem. Co to ja.. a tak właśnie, od początku. Jesteś córką greckiego boga, Elizabeth.

     Naprawdę głupi żart. Ale jak chcą się tak bawić to okay.

- Uff. - Teatralnie położyłam rękę na piersi, jakbym właśnie spadł mi kamień z serca. - Już myślałam, że usłyszę coś w rodzaju "Jesteś czarodziejem, Harry" - zniżyłam głos i roześmiałam się z absurdalności tej sytuacji. Po chwili spoważniałam. - Mogę widzieć, gdzie są moje rzeczy?
-W salonie - odpowiedział pan Jackson, patrząc na mnie, jakby to ja oszalała. Ruszyłam w stronę kanapy i zabrałam stamtąd plecak i futerał skrzypiec. - No dobrze a teraz usiądź, to wszystko Ci wytłumaczę. A więc, zaczęło się od tego, że...
- Nie chce być niegrzeczna - przerwałam mu, znów stając na ganku. - Ale naprawdę nie wiem co tu się dzieje, jestem spóźniona, moja mama pewnie odchodzi od zmysłów. Muszę iść. Jest tu gdzieś jakiś autobus?
-Co? Nie.- Pan Jackson zamilkł na chwilę. Wszedł do domu, by za chwilę wrócić z kluczykami od samochodu.- Chodź, odwiozę Cię. Charlie powiedz Annabeth, że będę z powrotem za godzinę.
-Cześć, Charles- Uśmiechnęłam się. - Do zobaczenia w szkole.
Zbiegłam po schodkach za panem Jacksonem, ciągle zastanawiając się, czemu wsiadam do samochodu z nieznajomym.

~*~

 No to mam nadzieję, że się podobało. Zapraszam do komentowania. 
 Dzięki, puck

czwartek, 6 listopada 2014

Prolog

Prolog
(który, bądźmy szczerzy, wcale nie przypomina prologu)

   Biegałam przez szkolny korytarz z prędkością dziewczyny, która biegnie przez szkolny korytarz. Rozpychałam się łokciami, między uczniami zmierzającymi we wszystkie strony. Nikt nie przejmował się niską blondynką, która nie długo dostanie niezłą burę od nauczyciela. Już trzeci raz w tym tygodniu zaspałam. Gdyby moją pierwszą lekcją byłby angielski nic wielkiego, by się nie stało. Za to dziś zaczynałam zajęciami fizycznymi. Pan Grace mnie nienawidził. Może to przez to, że w szóstej klasie złamałam mu nos kozłując piłką? Albo zniechęcił się do mnie zaraz na początku siódmego roku, gdy rozbiłam lustro na sali akrobatycznej. Powód nie był ważny. Liczą się tylko skutki, czytaj: bezgraniczna nienawiść nauczyciela do mojej skromniej osoby.
    Odbiłam się od czegoś dużego i zatoczyłam dwa kroki w tył. Z rąk wypadły mi książki i parę stron nut "Sonaty Księżycowej" Bacha. Zaczęłam je pośpiesznie zbierać z podłogi. Już miałam zacząć krzyczeć, żeby przestali urządzać z korytarza pieprzony tor przeszkód, gdy ujrzałam kto był moim winowajcom. Przede mną stał Charles Bredson. Nie śmiały chłopak z mojego roku. Chodziliśmy razem na parę zajęć. Był naprawdę miły, a nawet raz pozwolił mi przepisać zadanie domowe z francuskiego.
   Obecnie poprawiał okulary na nosie i przepraszał mnie gorliwie. Nie mogłam być na niego zła, bo wszyscy wiedzieli, że Charles ma nieskoordynowane ruchy i utyka na lewą nogę. Uśmiechnęłam się do niego łagodnie i sama zaczęłam marudzić na swoją niezdarność, by choć trochę poczuł się lepiej. Wyminęłam go szybkim krokiem, przy okazji machając mu zamaszyście na pożegnanie.
   Dwadzieścia minut później stałam już w równym rzędzie na sali gimnastycznej, przebrana i gotowa. Wszystkie dziewczyny były zgrabne, wysokie o długich kasztanowych włosach i nieskazitelnej cerze, i ja. Drobna blondynka o burzy włosów na głowie. Nie lubiłam siebie w takim wydaniu, wolałabym być wysoka i silna jak Kobieta Kot. Albo Heidi Klum. A gdy masz zaledwie 160 centymetrów wzrostu, wszyscy się nad tobą rozczulają. 
    Pan Grace z niezadowoleniem przywitał się, co chwila rzucając mi zirytowane spojrzenie. Dziś grałyśmy w siatkówkę. Oczywiście łamaga Elizabeth nie została dopuszczona do piłki, więc całą lekcję przesiedziałam na ławce. Nie żeby mi to nie odpowiadało. Ja się nie pocę, a nos pana Grace’a pozostaje cały. Na lepsze wyjście oboje nie mamy co liczyć.
   W połowie drugiego seta, gdy wystukiwałam obecnie ostatni takt „Arii Królowej Nocy”, zdarzyło się coś dziwnego. Jedna ze sprzątaczek, myjących obecnie okna na sali, przefrunęła z jednego parapetu na drugi. Zmrużyłam oczy i spojrzałam na nią jeszcze raz. Wyglądała tak, jak zwykle. Chuda, pomarszczona babka w średnim wieku. Nic podobnego nie stało się do końca zajęć, a ja powoli uwierzyłam w to, że jest coś ze mną nie tak.
   Dziś lekcje skończyłam wyjątkowo późno. Gdy szłam odłożyć książki i wyciągnąć futerał ze skrzypcami, korytarz był już pusty. O 15 miałam spotkanie z Starym Georgem. Znosił mnie odkąd w wieku sześciu lat zaczepiłam go, gdy grał na skrzypcach w podziemnym przejściu. Łaziłam za nim tak długo, że w końcu przystał na propozycję mojej mamy i rozpoczął moją naukę muzyczną. Obecnie uczyłam się gry na dwóch instrumentach, fortepianie i skrzypcach.
   Otworzyłam szafkę i zaczęłam przeszukiwać torbę z książkami za telefonem. Z tyłu usłyszałam szuranie, jakby ktoś ciągnął ciężki przedmiot po podłodze. Obróciłam się, lecz jedyną  osobą oprócz mnie był ten podejrzany babsztyl z miotłą. Wróciłam do szukania telefonu ze zdwojoną prędkością. Znów ten dźwięk. Po kolejnym rozeznaniu moje oczy nie wychwyciły nic podejrzanego. Gdy w końcu znalazłam komórkę z ust wyrwał mi się jęk ulgi. Zatrzasnęłam szafkę, chwyciłam futerał i żwawym krokiem ruszyłam w stronę wyjście.
   Nie zrobiłam trzech kroków, a ujrzałam pędzącego w moim kierunku Charlesa, z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Już chciałam zawołać, czy czegoś zapomniał, gdy poczułam ból przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Ostanie, co zobaczyłam, osuwając się na posadzkę, to twarz woźnej rozciągnięta we wrednym uśmiechu.

                                                                ~*~


Tak właśnie brzmi prolog mojego opowiadania o córce jednego z greckich bogów. Wpadłam na pomysł prowadzenia bloga przez złość na Ricka Riordana iż nie napisał ani jednej książki o zwykłym życiu w Obozie Herosów. A więc zmotywowałam się i jestem. Mam nadzieję, że nie zniechęciłam was tym wstępem i będziecie nadal "trwać" u mego boku, poznając życie Elizabeth. 
Dzięki za uwagę, puck