niedziela, 24 stycznia 2016

Rozdział 10

Cześć Promyczki!
Poświęcicie mi sekundę? Chciałabym przywrócić blogowi dawną świetność, więc będę starała się pisać więcej i częściej (jeżeli ta wiadomość Cię ucieszyła, nie przerywaj czytania dalej). Będę jednak potrzebowała Waszej pomocy. Proszę byście dali mi porządnego kopa motywacyjnego w pupę i komentowali, dzieli się tym blogiem z innymi internetowymi znajomymi, piszcie do mnie (podam swojego maila, jeżeli ktoś Tego potrzebuje)! Tego bloga nie ma bez Was i chce byście o tym pamiętali. Będę się cieszyła z każdej ilości, więc nieważne czy mi pomożecie, czy nie, doceniam Waszą obecność!


Rozdział 10 
Tajny żart

- Powiedział, że przyjdzie. - Wzruszyłam ramionami, z powrotem biorąc się za skubanie suchego chleba. - Zresztą rzadko ostatnio pokazuje się w Obozie, więc skąd mam wiedzieć czy mówi prawdę?
- Tak. - Sam zmarszczyła nos. - Pewnie masz rację, ale potrzebuję od niego przysługi. Powiedział, że pomoże mi usprawiedliwić braci przed córkami Afrodyty.
- Usprawiedliwić? Co znowu zrobili?
- Och, tym razem to był tylko Cameron, ale to nie ma różnicy w oczach tych dziewuch. Przysięgam na swojego pierworodnego, że żart mu się udał.
- Ale jaki żart? - naciskałam coraz bardziej.
     Przechodząca obok dziewczyna z koszem owoców podsunęła nam parę pod nos. Pokręciłam głową i znów spojrzałam na Sam. Ale ona nie zwracała na mnie uwagi, wzrok utkwiony miała w grupce dziewczyn siedzących na przeciwko. Były ustawione tak, że blask palącego się ogniska ledwo oświetlał ich twarze. Domyśliłam się, że to sławetne córki Afrodyty, ale nie potrafiłam dojrzeć nic niezwykłego w ich wyglądzie.
- Jest ciemno, więc tego nie zobaczysz.
    Mimo tego cały czas patrzyłam. Chyba po prostu nie byłam w stanie wyobrazić sobie żartu, za którym można być tak wściekłym. No dobra, jestem, ale nie sądzę, żeby 9 latek potrafił tego dokonać... Przecież to tylko dziecko, co on może? Wetrzeć swoje gluty w ich swetry? Obrzydliwe, ale nie warte skargi. 
    To kolejna rzecz jakiej się tu nauczyłam, wszystko załatwiać między sobą. Jeżeli sprawa była na tyle poważna, że herosi nie dawali sobie rady sami, wtedy szło się do Chejrona lub pana Jacksona na tzw. skargę. Z reguły kończyło się na sądzie obozowym i nieprzyjemniej karze dla winowajcy. Z tego, co zrozumiałam córy Afrodyty mają w planach nakapować na małego.
    Jeszcze raz zmrużyłam oczy, wypatrując dodatkowej ręki u którejś z nich lub ciała całego w pierzu. Może powinnam kupić sobie lornetkę, albo nawet dwie.
    Z mojej lewej usiadł James. Długie nogi wyciągnął przed siebie. Nic nie mówiąc, sięgnął ręką do mojego talerza, złapał kromkę chleba i rozerwał ją na pół. Ugryzł kawałek i spojrzał przed siebie. Przekrzywiłam głowę i zmarszczyłam nos. Miałam zamiar to zjeść.
- Częstuj się... - wymamrotałam, patrząc na niego wymownie.
    Spojrzał na mnie powłóczyście zadowolony z siebie. Skrzywiłam się, na co on się uśmiechnął, unosząc prawy kącik ust.
- Dbam o twoją linię - powiedział.
    Otworzyłam szeroko buzię oburzona. Nie mówię, że James zawsze zachowywał się jak aniołek, a jego arogancja nie sięgała nieba, ale nie miałam pojęcia, co to miało znaczyć. 
    Chodzi o to, że nie jestem głupia i wiem, co znaczy "dbać o linię", mam na myśli bardziej to, czemu to powiedział. 
    Już szykowałam się, żeby jakoś mu dociąć, gdy znów się odezwał.
- A teraz idź, dorośli muszą porozmawiać. - Szturchnął mnie w biodro, bym się ruszyła. 
    Chyba miał taki zwyczaj do rozmawiania z ludźmi w cztery oczy, bo Sam też ostatnio kazał odejść, gdy myśl, że zabrałam jego klucze.
- James, nie zachowuj się jak palant... - Sam zrezygnowanym tonem zaczęła go upominać.
    Chłopak podniósł dłoń, by ją uciszyć, ale wpatrywał się cały czas we mnie.
- Chcesz załatwić sprawę brata czy nie?
    Nie musiałam się obracać, żeby widzieć bezradność na twarzy Sam. Potrzebowała go, żeby wyciągnąć Camerona z tarapatów.
    Posłałam Jacksonowi wściekłe spojrzenie i wstałam. Nie chce mnie tu, to proszę bardzo.
- Uważaj, żebyś nie zakrztusił się tym chlebem.
- Kotek pokazuje pazurki - zakpił ze mnie.
- Nie denerwuj kotka, jeżeli chcesz zachować język.
    Po mało elokwentnej ripoście odwróciłam się i ruszyłam w stronę, siedzącego niedaleko, Chrisa.
- Krzyżyk na drogę! - Zawołał za mną, czym jeszcze bardziej podniósł mi ciśnienie.
    Przyspieszyłam kroku, prawie włażąc na jakiegoś nieszcześnika. Przez chwilę poudawałam, że jest mi przykro i poszłam dalej. Rozgniewana oparłam się o stół, na którym siedział Chris. Przerwał łapienie ustami owoców winogrona i spojrzał na mnie, udając, że niezmiernie interesuje go moje zachowanie.
- Z czym do mnie przychodzisz, dziecino? 
- Zastanawiałam się czy Leonardo DiCaprio umówiłby się z 17-latką.
- Masz na myśli siebie? - Uniósł brew, a kiedy skinęłam, kontynuował. - Oczywiście, inaczej musiałbym skopać mu tyłek.
    Odwróciłam się w jego stronę na tak niedorzeczny pomysł. 
- Nie odważyłbyś się!
Chris wzruszył ramionami.
- Pewnie nie, ale pogadać sobie mogę.
    Przez chwilę obserwowaliśmy wszystkich bawiących się. To przypominało mi zwykłą imprezę nad ogniskiem, tylko bez pijaństwa. Dwa razy przebiegli przed nami bracia, drąc się w niebogłosy. Za każdym razem Chris ciężko podnosił się, by po chwili znów usiąść. Wyraźnie nie miał dziś ochoty być tym mądrym starszym bratem, który zawsze wie, jakie skarpetki należy ubrać.
- Pójdziemy jutro popływać nad jeziorem? - zapytałam.
- Pewnie.
- Możemy też pojechać do miasta i poznasz moją mamę.
- Okej. - Znów odpowiedział, choć byłam przekonana, że w ogóle mnie nie słucha.
    Widać coś pochłaniało go na tyle, iż wszystko inne było mu obojętne.
- Albo pojadę jutro do klubu, gdzie upiję się do nieprzytomności i będę tańczyć na stole topless.
- Może być.
- Aha. - Zmarszczyłam brwi. - W taki razie pójdę już teraz.
    Odepchnęłam się od stołu i ruszyłam w kierunku córek Afrodyty. I tak nie miałam nic lepszego do roboty, więc równie dobrze mogę przeprowadzić małe śledztwo. Jak nikt nie chce mi powiedzieć, to dowiem się na własną rękę. Rzuciłam okiem na Sam i Jamesa, którzy dalej rozmawiali. Chociaż bardziej to wyglądało jak ubijanie targu niż przyjacielska pogawędka i miałam wrażenie, że tu chodzi o coś więcej niż tylko wygłupy Cama. Dobrze, przynajmniej są tak zajęci, że żadne z nich mnie nie zatrzyma. 
    Mogłam patrzeć przed siebie, to może wtedy nie zderzyłabym się z jakimś chłopakiem. Kojarzyłam go, bo parę razy widziałam jak rozmawia z Jamesem. Chyba miał na imię Jack i obecnie trzymał w ręku kubek z sokiem porzeczkowym, który wylądował na moim swetrze. Dzięki wielkie, Jack. 
- Cholera - zaklął.
    Wyrwał przechodzącemu obok dzieciakowi paczkę chusteczek i rzucił ją w moją stronę. 
- Nic ci nie jest?
    Zerknęłam ponad jego ramieniem na córki Afrodyty. Na razie tam były, ale nie wiedziałam jak długo mają zamiar zostać. Później trudniej byłoby mi je złapać. Teraz musiałam liczyć się też z tym, że gdy James pójdzie z nimi porozmawiać moją szansa przepadnie. Czyli ścigałam się i z czasem, i z Jacksonem. 
- Wszystko w porządku, a teraz jeśli wybaczysz...
- Nie widziałem cię tu wcześnie - powiedział, marszcząc czoło w zamyśleniu.
    I pomyślałeś, że to najlepszy moment by mnie poznać? Czy to jakiś wieczorek zapoznawyczy, o którym nikt mi nie powiedział?
- Tak, chyba nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Ale może wrócimy do tego później, bo naprawdę się spieszę...
- Aha. - Pokiwał głową, nic sobie z tego nie robiąc. - Nazywam się Jack.
- Wiem - palnęłam już odrobinę zdenerwowana. - Elizabeth.
- Jack! 
    Oboje obróciliśmy w stronę wołającego go głosu. Koledzy Jacka machali na niego, by do nich przyszedł. Nie wiem czy zdawali sobie sprawę, że byli moim ratunkiem. Jeżeli nie, to kiedyś im o tym powiem. Córki Afrodyty, nadchodzę!
- Muszę iść - rzucił, nawet na mnie nie patrząc i poszedł do przyjaciół. - Do zobaczenia.
- No cześć! - zawołałam za nim i cicho dodałam. - Namolny głupku.
- Nieładnie jest przezywać innych - powiedział James, stając przede mną.
    Z deszczu pod rynnę. Przemknęłam oczy i wzięłam parę uspakajających oddechów. Cudownie. Nie mógł się tu pojawić za 5 minut? Tyle mi brakowało, żeby dowiedzieć się o co ta cała akcja. Aż nagle pojawia się pan James zepisuję-ci-całe-życie-bo-mam-taki-kaprys Jackson. Bogowie się na mnie uwzięli, ale i tak dorwę córki Afrodyty.
- Nieładnie jest podsłuchiwać.
    Próbowałam go wyminąć, ale zrobił krok w bok, zastawiając mi drogę.
- Gadałaś sama do siebie - zauważył. - Postanowiłem wkroczyć zanim ktoś zadzwoni do szpitala psychiatrycznego.
- Miło z twojej strony - uśmiechnęłam się z przekąsem. - A teraz się mógłbyś się odsunąć?
- Mógłbym - skinął głową. - Ale tego nie zrobię.
- A to niby dlaczego?
- Dlatego, bo zaraz poleciałabyś i wściubiała swój ciekawski nos tam, gdzie nie trzeba.
- Co? - oburzyłam się. - Ja... Ja tak nie robię! A poza tym, co to za wielki sekret z tym żartem, którego ja nie moge poznać?
- Gdybym ci powiedział, nie byłoby tajemnicy.
- W takim razie świetnie ci idzie ukrywanie tego, ale nie potrzebuje twojej pomocy, sama mogę się dowiedzieć.
    Podjęłam jeszcze jedna próbę przemknięcia obok. James znów zastawił mi drogę. 
- Nie zrobisz tego - powiedział pewny siebie. - A na pewno nie teraz.
- A to niby dlaczego?
    Spojrzał za swoje ramię i dał mi znak, bym zrobiła to samo. No pięknie. Córek Afrodyty już nie było, musiały pójść, kiedy rozmawialiśmy. Nie zdzwiliłabym się, gdyby James kazał im zniknąć, zanim zdążę do nich podejść. Chyba urwę mu głowę. Teraz przyjamniej byłam pewna, że chodzi o coś więcej niż tylko niewinny żart.
- Cudownie - mruknąłam. - Nie idź za mną.
    Odwróciłam się na pięcie i pozwoliłam, żeby Przystojny Dupek wpatrywał się w moje spięte plecy, gdy będę odchodzić. Dorwę i jego, i je. Tylko w swoim czasie.

~*~

    Chris tak jak obiecał, zabrał mnie kolejnego dnia nad jezioro. Czyli jednak coś zapamiętał z naszej rozmowy, mam nadzieję, że ta część o moim erotycznym pokazie wypadła mu z głowy. 
    Dan złapał nas kiedy szliśmy przez obóz i uparł się, że pójdzie z nami. Po chorobie Toma wszyscy byli odrobinę rozbici, więc nie było nic dziwnego w tym, że chciał z nami spędzić trochę więcej czasu. 
    Dan był najmłodszy z całego mojego rodzeństwa. Miał 7 lat, a w obozie pojawiał się tylko na chwilę. Rano przywoziła go mama i zabiarała z powrotem popołudniu. Z tego co wiem, bardzo trudno było ją przekonać by oddała syna do Obozu. Zwykle herosi trafiają tu po 12 roku życia, gdyż wtedy dopiero stają się wyczuwalni przez demony. Ale Dan jest szczególnym wypadkiem. Chejron mówi, że jego moc już teraz dorównuje umiejętnościom niejednemu z nas. To znaczy ich, braci, bo moja moc jest co najmniej szczątkowa. Umiem znikać, no... to tyle. Tak czy siak, "zapach" Dana był na tyle silny, że potwory są w stanie wyczuć go już teraz. Mama chłopca nie miała wyboru i dla jego dobra musiała się zgodzić chociaż na częściową obecność w Obozie.
    Dan chciał puścić łódkę na wodzie jeziora, więc wróciłam z nim do domku, by ją znaleźć. 
Schyliłam się pod 10 z kolei łóżko, sprawdzając czy tam będzie. Dan zabrał się za szukanie w szafie, choć nie do końca chyba zdawał sobie sprawę jakie to trudne coś tam znaleźć.
- A nie brałeś jej ostatnio do domu? - zapytałam, przechodząc do 11 łóżka. - Wiesz, wtedy jak pojechaliście z mamą do zatoki. Może zapomniałeś spakować ją do plecaka następnego dnia? Sprawdziliśmy chyba już wszędzie, chociaż mogę się jeszcze przejść do Wielkiego Domu. A może komuś pożyczałeś tą łódkę? Bo jeżeli nie i nie ma jej też tutaj, to musi być...
    Usłyszałam głuche uderzenie o podłogę. Obróciłam się w stronę hałasu. Na ziemi leżał Dan. Chwilę na niego patrzyłam, oczekując, że podniesie się po upadku. Pewnie będzie miał guza, więc powinnam zaraz pójść po lód. Ale on się nie podnosił.
- Dan? - zawołałam niepewnie, czekając na odpowiedź, która nie nastąpiła. - O bogowie!
    Podbiegłam do niego, klekając obok. Widziałam, jak jego oczy ruszają się pod zamkniętymi powiekami. Był przytomny, ale nie słyszał, gdy do niego mówiłam i nie reagował, gdy potrząsałam jego ramionami. Nie miałam pojęcia co robić. Żadna lekacja pierwszej pomocy nie przygotowała mnie na coś takiego. 
    Nie minęło parę sekund, gdy jego drobnym ciałem zawładneły drgawki. To mógł być jakiś wstrząs, może reakcja alergiczna. Spróbowałam przytrzymać jego ramiona, by nie zrobił sobie krzywdy. Co się do cholery działo?
- Pomocy! - krzyczałam, a do oczu naleciały mi łzy paniki. - Pomocy!
    Roztrzęsiona darłam się w niebogłosy, byle tylko ktoś mnie usłyszał. Nie musiałam czekać długo, bo zaraz potem do domku wpadł James, odciągając mnie od Dana.
- Co się stało? - zapytał, zaglądając pod powieki chłopca. 
    Nie wiem dlaczego to zrobił, ale wyglądało to, jakby był przygotowany na taką okoliczność.
- Ja ja nie wiem... - jąkałam się, próbując uspokoić rozszalałe serce. - Stał przy szafie, a potem upadł.
    James poświęcił mi tylko jedno spojrzenie. Było tak krótkie, że nie zdążyłam odczytać, co kryło się w jego oczach. Złapał Dana pod zgięciem w kolanach i za plecy, uniósł go i skierował się do wyjścia z domku.
- Leć po pomoc. 
    Gdy tylko wyszedł, zrobiłam to samo. Reszta działa się jak w amoku. Biegłam do Wielkiego Domu, wskakiwałam po schodkach, wołałam pana Jacksona, żeby pomógł Jamesowi. To wszystko działo się, jakby wyszła ze swojego ciała i stanęła obok. Patrzyłam jak James kładzie Dana na wykładzinie. Potem pojawiła się strzykawka ze złotym płynem, którą chyba przyniósł Chjeron i kobieta, która wbiła ją chłopcu w nogę. Patrzyłam jak jego małe ciałko powoli się uspokaja i traci całe napięcie. Już nie słyszałam ciężkiego oddechu. Pan Jackson złapał go delikatnie razem z James i zanieśli go do góry. Tam, gdzie leżał chory Tom. 
    To przecież niemożliwe, żeby byli chorzy na to samo. Mieli całkiem inne objawy, chociaż Tom też miał atak, nie padaczki, lecz duszności, ale... Poza tym było już z nim lepiej. Wizyty Apolla zaczyły skutkować i zrobiła się z tego długa terapia. Przenieśli go do jednego z pokoi w Wielkim Domu, by ktoś cały czas go kontrolował, ale było już lepiej. Tom zdrowiał, a Dan zasłabł. Tak, to dobre wytłumaczenie. Zwykłe zasłabnięcie.
To po prostu nie mogło być to samo, bo inaczej przecież to byłaby jakaś potworna choroba, którą wszyscy moglibyśmy złapać.
Nie powinnam się bawić w wyciąganie wniosków, niech zrobią to inni.
    Stałam w salonie, wpatrując się w miejsce na dywanie, w którym James położył Dana, póki nie wrócił i nie zaciągnął mnie na kanapę. 
- Co z nim? - zapytałam.
- Uspokoił się po podaniu ambrozji. Teraz Chejron go bada.
- Ambrozja? To było w tej strzykwace, tak?
- Tak, pokarm boski. Pomaga herosom szybko wrócić do zdrowia.
- A więc podajcie to Tomowi, na pewno wtedy wyzdrowieje. - Zdziwiło mnie, że nikt wcześniej na to nie wpadł.
James po kręcił głową.
- Dostaje już maksymalna dawkę, większa ilość może go zabić.
    Nie odezwałam się, czekając aż do głowy wpadnie mi jakiś inny pomysł na uratowanie braci. Może przy okazji wymyślę lek na raka.
- Nie podoba mi się, że tam byłaś. - powiedział nagle.
    Spojrzałam na niego, nic nie rozumiejąc. Jak to mu się nie podobało? Nie za wiele zrobiłam, ale moja obecność pomogła. Gdyby dostał ataku, będąc sam nikt nie mógłby wezwać pomocy. 
    Nie, tu chodziło o coś więcej.
- Nie podoba ci się wiele rzeczy.
    W jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk, sugerujący, że stąpam po cienkim lodzie.
- Co masz na myśli?
    Może to adrenalina, a może po prostu złość spowodowaną bezsilnością, ale miałam dość niewiedzy.
- Nie podoba ci się, że zdaję pytania dotyczące twojej pracy u wujka, żartu Cama, choroby braci. Czasami mam wrażenie, że ty mnie tu po prostu nie chcesz.
- Nie wszystko powinnaś wiedzieć.
- Nie wszystko powinieneś przede mną ukrywać.
- Ale większość będę.
    Odepchnął się od oparcia kanapy i wyszedł z pokoju. 
    Tu już od dawna nie chodzi tylko o słaby stan zdrowia Toma, tylko ja późno się o tym zorintowałam. Choroba, żart, fabryka broni w warsztacie Lea, to, że James nie chce mi o tym powiedzieć, to wszystko się łączy. Narazie jednak nie mam pojęcia jak.

~*~

Cześć Kochani!
Kto czyta to jeszcze dziś, temu życzę Wesołych Walentynek. Całej reszcie będę życzyć za rok. Mam nadzieję, że się podobało. Będę się bardzo cieszyć, jeżeli dacie mi o tym znać w komentarzach.
Pozdrawiam, puck