sobota, 13 grudnia 2014

Rozdział 3


Rozdział 3
"Ogień, woda i Alladyn"


Straszny harmider uniemożliwił mi ocenę sytuacji, w której się znalazłam. Młotek z siłą walił w blachę wydając nieprzyjemny odgłos. Wiertarka i szlifierka urządziły sobie konkurs na najgłośniejsze brzmienie. A całego koncertu dźwięków dopełniał utwór Black Sabbath "Paranoid".

Pomieszczenie było średniej wielkości. Sprawiało o by wrażenie zwykłej recepcji, gdyby nie ten hałas. Po prawej stronie stała podniszczona, czerwona kanapa. Obok na stoliku leżało parę ulotek i magazynów motoryzacyjnych. Na przeciwko wejścia, pod ścianą, umieszczone było biurko, przy którym siedział chuderlawy mężczyzna w wieku około 40 lat. Przypominał mi postać z gry Mario. Miał na sobie kombinezon na szelkach i czapkę z daszkiem odwróconą do tyłu. Na białym podkoszulku widniała duża plama smaru i jakiejś drugiej nieidentyfikowanej  cieczy.

-Hola James!- powiedział mężczyzna szeroko się uśmiechając, gdy zobaczył nas w drzwiach.
-Hola Josue- odpowiedział Jackson, a potem spojrzał na mnie- to moja znajoma, Elizabeth. Elizabeth to Josue Abelardo Luis Natalio Sanchez. 
-Miło mi-uśmiechnęłam niezręcznie wyciągając rękę. Mężczyzna zignorował ją przytulając mnie i całując w oba policzki. Pachniał  tanimi cygarami i kawą. Na jego ramieniem James uśmiechał się naśladując moją minę. Natychmiast ją zmieniłam wiedząc jak głupio wyglądam. 

-Buenos dias- Josue odsunął się ode mnie i spojrzał na Jamesa błyszczącymi oczami. Ogromne było moje zdziwienie, gdy odezwał się do niego po angielsku.- do szefa?
-Tak, ojciec wysłał mnie po plany jakiejś broni- wzruszył ramionami i wskazał na tyly pomieszczenia.- jest u siebie?
Hiszpan skinął głową, a James złapał mnie za rękę i delikatnie pociągnął w stronę drzwi, które stały za metalowym biurkiem. Czułam się niezręcznie, wiec wyswobodziłam się z tego dotyku i schowałam ręce za siebie. 

Z każdym metrem odgłosy pracy były wyraźniejsze. Nasilił się zapach benzyny i siarki. Odliczałam.

3 kroki
2 kroki
1 krok

Wyszliśmy na ogromna hale zastawioną rożnego rodzaju maszynami. Można było się tam doszukać rowerów na łysych oponach, szkieletu łodzi podwodnej, czy czerwonego motoru. Przy żadnym ze sprzętów nikt nie pracował, mogłoby się wydawać, że jesteśmy jednymi ludźmi w tym pomieszczeniu. Prawa ściana zastawiona była metalowymi szafkami pełnymi narzędzi. Nad meblami na całej długości ściany wisiała korkowa tablica z rysunkami dziwnych maszyn lub zwykłych ludzi uśmiechających się szeroko. W rogu po lewej stronie znajdował się zaawansowany sprzęt elektroniczny jaki widuje się w filmach science- fiction. 

W centralnej części na podnośniku, około pół metra nad ziemią, stał Mustang Shelby z '67 roku. Karoseria samochodu była szara, a przez maskę i dach ciągnęły się dwa czarne pasy. To właśnie z tamtego miejsca dobiegały dźwięki młotka i wiertarki.
James podszedł do radia stojącego na półce i wyłączył je jednym kliknięciem. Wszystkie dźwięki zamarły, a ja czułam się jakby czas stanął. Już nie słyszałam uderzeń młotka, a wyłącznie swojego serce. To ono wyznaczało mi rytm każdego oddechu. Moje mięśnie naprężyły się, a ja czułam, że dłużej nie wytrzymam w tej samej pozycji, więc przeniosłam ciężar ciała na drugie biodro i wtedy to usłyszałam.
Powolne sunięcie kółek, tak ciche jak oddech. Nie mam pojęcia skąd dochodziło. Delikatnie stawiałam kroki w stronę Jamesa, który złapał za prowizoryczną tarczę i również przysunął się w moim kierunku. Szuranie z każdą chwilą stawało się coraz szybsze i głośniejsze. I nagle wszystko stało się w jednej w chwili.

Spod podwozia wysunęła się kładka, na której leżała ciemna postać. Powstała, na ugięte kolana, w przeciągu sekundy i wyciągnęła przed siebie dłonie wymierzając w nas dwoma kulami ognia. Zdążyłam zobaczyć tylko lecące pociski, a James załapał mnie za ramię i pociągnął za tarczę. Krzyknęłam i z bijącym sercem czekałam na kolejne uderzenia, które nie nadeszły.

Chłopak obok mnie roześmiał się głośno opuszczając tarczę i idąc w kierunku postaci w czarnej masce do spawania. Napastnik nasunął maskę na czoło i uśmiechnął się szeroko klepiąc Jamesa po plecach. Zaczęli rozmawiać, jakby znali się od lat, kompletnie nie zwracając uwagę na moją osobę . 

Stałam dalej myśląc jak blisko byłam śmierci. I to przez co? Dwie latające kule ognia. Przykucnęłam wplatając dłonie we włosy i czekałam na atak paniki. Mój oddech stał się płytszy, a powieki zacisnęły się mocno, a potem zemdlałam.


Nie wiem ile czasu minęło, gdy poczułam jak silne ręce oplatają się wokół mnie i podnoszą kładąc na jakimś blacie.

-Czemu nie uprzedziłeś, że nie jest herosem?- usłyszałam szept. Ktoś cały czas głaskał mnie po plecach.
-Oczywiście, że jest. Myślisz, że sprowadziłbym tu człowieka?
- Po Tobie wszystkiego bym się spodziewał- mruknął pierwszy głos.- To co jej jest?
- Nie wiem. Elizabeth, spójrz na mnie. Co Ci jest?- zacisnęłam jeszcze mocniej powieki czując, że znów odpływam. Zaczęłam powoli się kłaść z rękoma przyciśniętymi do uszu.- Nie rób tego znowu! Zabraniam Ci, słyszysz? Otwórz te cholerne oczy!

Po tym jak ktoś mocno potrząsnął moimi ramionami, nie miałam wyboru i uchyliłam powieki. Nade mną zobaczyłam twarz Jamesa, ale to ta druga przyciągnęła moją uwagę. Wyglądał na mężczyznę krótko po 30-stce. Długie kręcone włosy w kolorze smoły. Rysy jego twarzy przypominał trochę elfa świątecznego. Ciemna cera wskazywała na jego latynoskie pochodzenie, choć równie dobrze mógłby być to bród pozostawiony przez smar.

Podniosłam się do siadu i mogłam zauważyć, że był trochę niższy od Jamesa, ale nadal sporo wyższy ode mnie. Miał na sobie pierwotnie białą koszulkę, obecnie przypominającą bardziej obraz abstrakcyjny. Wyciągnął do mnie rękę i pomógł stanąć na nogach.

- Cholerna histeryczka- mruknął James, a do mnie dopiero teraz dotarło jak głupio się zachowałam. Moje policzki natychmiast oblały się rumieńcem, a ja miałam ochotę na powrót zemdleć.
- Daj jej spokój- powiedział mężczyzna uśmiechając się szeroko.- nazywam się Leo, jestem synem Hefajstosa, a Ty jak zdążyłem się domyślić Elizabeth. Masz skłonności do straszenia innych, co mała?
- Ja?- spojrzałam na niego zażenowana.- no pewnie. Bo to ja strzelam w ludzi czymś.., czymś dziwnym, zaraz po tym jak wejdą do tego pomieszczenia, prawda? Ale, jak? Jak zrobiłeś to, to co zrobiłeś?- zrobiłam nie określony ruch rękoma obrazujący kule ognia.
- Mam tak od urodzenia- pstryknął palcami, a płomyk ognia zapalił mu się w dłoni, by po chwili zgasnąć.- czasami herosi zostają hojnie obdarowani przez swoich rodziców. Ja, oprócz nieprzeciętnej urody, dostałem władzę nad ogniem.

Nie wiedziałam czy mama traktować jego słowa poważnie. Mężczyzna wskazał palcem coś za sobą. Jakieś 50 metrów stąd na drugim końcu pomieszczenia, na ścianie wisiała maska czarnego samochodu. W centralnej części zostały namalowane czerwoną farbą okręgi, mające przedstawić tarcze. Mechanik podszedł do mnie, równocześnie się nachylając. Spuściłam wzrok na jego ręce, które teraz ułożone były, jakby ich właściciel trzymał małą piłkę. Miedzy palcami zaczęły się przebijać promienie światła. Leo otworzył dłonie pokazując mi słaby płomyk. Delikatnymi ruchami nadgarstków sprawił, ze ogień rósł. Jak zahipnotyzowana obserwowałam jego poczynania. Kula ognia, która parę minut temu wydawała mi śmiertelnie niebezpieczna, teraz wyglądała bardzo bezbronnie. Przypominała mi mała istotkę walczącą o wolność, którą mogła dostać wyłącznie, gdy urośnie. Czerwone, żółte i pomarańczowe płomienie toczyły walkę, które z nich mają zająć najwięcej miejsca. Zmieniały się w różne zwierzęta. Byłam tak zafascynowa, ze już wyciągałam rękę, by dotknąć ryczącej paszczy lwa, ale Leo mnie ubiegł. Z niewyobrażalna siła pchnął kule w stronę tarczy. Przez ułamek sekundy leciała przez długość pokoju, aż z hukiem rozbiła sie na masce samochodu pozostawiając w niej wtłoczenie. Na tym kończyła się historia, płomienie odzyskały upragnioną wolność. Chwyciłam rękę mechanika oglądając ją dookoła. Była szorstka od pracy, ale nigdzie nie było ran świadczących o oparzeniu.

- A Ty? W czym się specjalizujesz?- zapytał patrząc na mnie zadowolony, że jest w centrum uwagi.

Po jego małym pokazie ostatecznie uwierzyłam w bogów greckich. No bo jakie może być inne wytłumaczenie na ogień buchający z rąk? Mi w obecnej chwili żadne inne nie przychodziło do głowy. Ale skoro ta cała gadanina o herosach była prawdą, to kto był moim ojcem?

-Nie wiem, proszę pana- mruknęłam i puściłam jego rękę.
-Nie wiesz jaki masz dar?- spytał zdziwiony.
-Nie wiem kto jest moim ojcem- potarłam ramiona rękami, bo nagle zrobiło mi się zimno.
-To masz szczęście- machnął ręką, a potem uśmiechnął się szeroko.- Łatwiej będzie znaleźć Ci ojca niż talent.
- Jak to?- zmarszczyłam brwi, nic nie rozumiejąc.
- Normalnie- odpowiedział Leo.- ile masz lat? Czternaście, piętnaście?
- Szesnaście- syknęłam.
- Jesteś pewna? No nieważne, w świetle "prawa" powinnaś już zostać dawno uznana jako dziecko greckiego boga. Chociaż dar dużo bardziej, by Ci się przydał niż ojciec. Niestety to tak nie działa.- wyciągnął coś z kieszeni i zaczął się tym bawić, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku.- Jak długo wiesz o tym kim jesteś?
- Dwa dni- tym razem to ja się uśmiechnęłam.

Może bycie 'herosem' wcale nie musiało być takie złe? Możliwe, że otrzymam jakąś super moc i będę mogła ratować świat jak Spider-man. Uszyją mi kombinezon do walki, w którym będę skopywać tyłki złych gości. Kolejnym atutem mojej nowej osobowości był ojciec. Nie liczę na to, że uda mi się go przekonać, by wrócił do mamy i stworzył z nami normalną rodzinę. Normalną to nie jest dobre określenie, całe moje dotychczasowe życie wyklucza ten wyraz.

- I jak Ci się podoba świat wariatów naszego pokroju?- zapytał Latynos
- Coraz bardziej, choć..- powiedziałam i spojrzałam na Jacksona, który wyglądał na zainteresowanego moją odpowiedzią.- wszyscy jesteście strasznie niebezpieczni.
- Myślisz, że to co widziałaś było niebezpieczne?- schylił się po jakiś pojemnik z płynem stojący przy Mustangu. Po zapachu wywnioskowałam, że to benzyna.- To patrz na to. Powinno wyjść, trochę to trenowaliśmy- wzruszył ramionami, a potem ryknął- James!

Leo polał blat po mojej prawej łatwopalną cieczą, a zaraz po tym widziałam kulę ognia formującą się ze straszną prędkością. Krzyknęłam i odskoczyłam krok dalej od ognia. Czy on chciał nas spalić? Akurat teraz, gdy zaczęłam wszystko rozumieć, a moje życie się układało? To się nazywa fart. 

Krew dudniła mi w uszach i nie potrafiłam zrobić kroku. Mięśnie całego ciała naprężyły się. Nozdrza mi falowały, a źrenice powiększyły. Leo rzucił kulę celując w stół. Teraz bałam się jeszcze bardziej, gdyż nie było ze mną Jamesa. Pół metra od stołu czerwień zderzyła się z błękitem. Cały ogień wyparował i pozostał po nim tylko dym i zapach rozlanej benzyny. Spojrzałam w kierunku, z którego nadleciała niebieska odsiecz. Oparty o ścianę stał James trzymając w ręku szklankę do połowy zapełnioną wodą.

Przyjrzałam mu się przekrzywiając głowę na bok. A więc to miał na myśl Charles mówiąc, że Jackson włada wodą. Jego ojciec musi mieć potężną moc, jeżeli syn odziedziczył po nim dar. To musiało być niesamowite uczucie mieć nad czymś pełną kontrolę. Chłopak nie wyglądał inaczej niż zwykle, lecz udało mu się mi zaimponować.

- Świetnie Jam!- Leo podszedł do chłopaka klepiąc go po plecach.- Ćwiczyłeś?
- Trochę- odpowiedział sucho James. Chciał sprawiać wrażenie nie poruszonego komplementem, ale uśmiech go zdradził.- wujku, potrzebuję te plany dla taty.
- O tak, jasne. Twój ojciec zawsze tylko czegoś chce, powiedz mu, że za tą przysługę wpadnę do was na obiad w niedzielę. Widziałeś wczorajszy mecz? Lakersi nieźle im dokopali- Leo uśmiechnął się szeroko i ruszył razem z chłopakiem w stronę komputera. Zastanawiałam się czy za nimi nie ruszyć, ale ostatecznie zrezygnowałam. Powiodłam wzrokiem dookoła zatrzymując się na rysunkach. Podeszłam do tablicy przyglądając się każdemu z osobna. Na niektórych udało mi się rozpoznać szkielet łodzi podwodnej, czy samolotu. Dwa bądź trzy ze zbioru przedstawiały czerwonego smoka z otwartą paszczą i rozpostartymi szeroko skrzydłami. Reszta uwieczniała grupkę przyjaciół w różnych sytuacjach. Na jednym dwoje z nich, chłopak i dziewczyna leżeli oglądając chmury. Na innym ta sama para trzymała miecze w rękach walcząc ze sobą. Kolejny rysunek ukazywał dwie kobiety ubierające trzecią w piękną, długą sukienkę z trenem. Z pewnością była to panna młoda, gdyż na długich kasztanowych włosach miała welon. Machała bukietem wymierzając cios blondynce, która śmiała się. Trzecia patrzyła na nie z politowanie mimo tego, że wyglądała na najmłodszą, a w rękach trzymała małego czarnowłosego chłopczyka. Wszystkie rysunki były niesamowite, lecz ten ostatni najbardziej przykuł moją uwagę.

Na polu pełnym kwiatów stała drobna postać. Rękę trzymała wysoko, jakby próbowała dostać nieba. Jej szczupłe ciało okrywała delikatna, biała sukienka. Na swojej ślicznej głowie miała splecione w wianek stokrotki. Wyglądała jak królowa własnej, magicznej krainy. U dołu kartki pochyłymi literami widniał napis "Kalipso". Nie miałam wątpliwości, że wszystkie te rysunki wyszły spod ręki Latynosa.

Poczułam wibracje w kieszeni sygnalizujące, że dostałam sms-a. Wyciągnęłam telefon i spojrzałam na migającą ikonkę na ekranie. 

Od: George
Do: Lizzie
Treść:
Dziś Ty masz drugą zmianę, lepiej byś się pojawiła. Będę czekał na stacji.

To właśnie były moje plany na dziś. W każdą sobotę razem z Georgem gramy na stacji metra zbierając pieniądze na wspólny lunch. Nie był to szczytny cel, ale nasze sumienia nie potrzebowały zaspokojenia. Żeby całego dnie nie przesiedzieć poza domem, podzieliliśmy się robotą. Druga zmiana zaczynała się o 11, więc miałam jakieś 5 minut, żeby wziąć skrzypce i dotrzeć na miejsce. Musiałam tam być, nie ważne jak bardzo się spóźnię.

Spojrzałam w kierunku mężczyzn. Siedzieli przy jednym z monitorów śmiejąc się głośno. Leo pochylał się, żywo coś gestykulując. Co jakiś czas odwracał się do komputera, by pokazać coś na ekranie. James zdjął kurtkę i rozparł się wygodnie na krześle. Jego roztrzepane włosy nadawały mu niezwykle chłopięcego wyglądu. W tej chwili był bardzo odprężony. Gdy się uśmiechał na prawym policzku pojawił się dołeczek, a szaro-zielone oczy błyszczały. Musiał mieć dobry kontakt ze swoim wujkiem. Nagle się wyprostował i przysunął krzesło centralnie na przeciwko mechanika. Patrzyłam z zaciekawieniem jak wyciągają przed siebie dwie ręce, jedną zaciśniętą w pięść. Uderzyli trzy razy prawą dłonią w lewą rozłożona, a chwilę później znowu je rozprostowali. Zaraz po tym jak James zaklął po przegranej, zorientowałam się, że grali w kamień-papier-nożyce. Leo roześmiał się głośno i patrzył jak Jackson z niezadowoloną minął pisze coś na klawiaturze.

W mojej krwi zaczęła płynąć adrenalina. Serce biło mi szybko i czułam się jak przestępca. Wiedziałam, że to może być moja jedyna okazja na ucieczkę. Kompletnie nie zwracali na mnie uwagi, więc cicho przeszłam odległość dzielącą mnie od drzwi. Rzuciłam im ostatnie spojrzenie i ruszyłam do wyjścia. Idąc przez ciemny korytarz co chwila się potykałam. Powinnam popracować na zwinnymi ruchami. 
Stanęłam we framudze recepcji, bacznie obserwując Josue. Siedział przy biurku rozmawiając przez telefon i pisząc coś w dzienniku. Nie miałam pojęcia z kim rozmawiał, gdyż mówił po hiszpańsku z prędkością, jaką ja jadłam budyń. Poczułam się jak gwiazda filmu akcji. Pochyliłam się do poziomu i uważając, by obcasy butów nie wydały żadnego dźwięku przemknęłam do drzwi. Uchyliłam je prędko zapewniona ciągłą rozmową Josue, że nadal mnie nie zobaczył. Dopiero parę metrów od warsztatu wyprostowałam się nie zwalniając tępa. Udało mi się. Może faktycznie mam w sobie coś z superbohatera.

~*~

Nowo Jorskie podziemia były nieprzyjemnym miejscem. Przejeżdżające pociągi wywoływały podmuchy wiatru i delikatne drżenie podłogi. W tym miejscu zawsze było tłocznie. Ludzie przepychali się wzajemnie nie zwracając uwagę na innych. W powietrzu unosił się delikatny zapach metalu.
- Lizzie, jesteś- George uśmiechnął pobłażliwie- przyszłaś tak wcześnie, że zdążysz..- spojrzała na zegarek- zagrać parę utworów, jeżeli chcesz zdążyć na obiad u Bucky'ego.
- Przepraszam- podeszłam do niego zdyszana i pocałowałam go w policzek- naprawdę przepraszam. To był nagła sytuacja.

Jego krzaczasta brew powędrowała do góry, ale nie skomentował tego. Pakował swoje skrzypce do futerału. Spojrzałam na nie z pożądaniem, był to najpiękniejszy instrument jaki widziałam. Każdy dźwięk jaki wydawały czarował mnie swoją delikatnością. Jestem pewna, że to zasługa skrzypiec, a nie zwinnych palców Georga. Mężczyzna wyprostował się i nałożył na głowę kapelusz, jego znak rozpoznawczy.

- Idę dzisiaj do lekarza, więc nie mogę z Tobą zjeść- powiedział łapiąc się za plecy, z którymi miał problem od jakiegoś czasu. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Nigdy nie był zwolennikiem tego typu instytucji państwowych. Widząc mój wzrok odezwał się znów.- Amelia się uparła.

Amelia była żoną Georga i najsympatyczniejszą staruszką jaką znałam. Byli już 30 lat po ślubie. W zimie często przynosiła nam na stację gorącą czekoladę, gdy graliśmy. Jako strasznie opiekuńcza kobieta czasami zajmowała się mną, gdy mama była w pracy lub podczas jej nieudanych randek.

-Cześć królewno- przygarnął mnie mnie do siebie i uściskał. Pachniał pastą do butów i papierosami. Jego ręce mimo wieku były bardzo silne. Chropowaty materiał jego swetra drażnił mój policzek, ale nie zmieniałam pozycji.

-Do jutra George- odsunął się ode mnie i wsiadł do pierwszego nadjeżdżającego pociągu. Powietrze poruszyło się, gdy pojazd ruszył, przynosząc ze sobą zapach wilgoci i fast food'ów. 






Odwróciłam się w kierunku ściany delikatnie otwierając futerał. Wyciągnęłam z niego czarne jak noc skrzypce. Włożyłam instrument między ramie, a brodę przytrzymując go. Pokrowiec położyłam przed sobą, by służył mi za "skarbonkę". Szarpnęłam parę razy struny, by sprawdzić czystość dźwięku. Podniosłam smyczek i przyłożyłam go do skrzypiec. Parę osób zatrzymało się lub obejrzało na mnie ciekawi, co się zaraz zdarzyć. Zamknęłam oczy szykując się na falę przyjemności, która miała mnie za chwilę zalać.


Gdy pierwszy dźwięk wybrzmiał, zorientowałam się jaki utwór gram. Nauczyłam się go dwa lata temu dla ojca. Wyobrażałam sobie jak gram, a on bije brawo, dumny z tego czego dokonałam. Teraz wiedziałam, że go spotkam. Prędzej, czy później muszę go zobaczyć, a wtedy będzie ze mnie zadowolony. 

Palce poruszały się machinalnie z każdą nutą mocniej przyciskając struny. Na opuszkach pojawiły się malutkie bruzdy. Poruszałam się delikatnie kołysząc ciałem. Gdy w utworze pojawiło się crescendo (z włoskiego 'coraz głośniej') pociągnięcia smyczkiem stały się bardziej dynamiczne. Powili brakowało mi tchu i czułam ból w mięśniach ramion. Ostatni takt i koniec.

Otworzyłam oczy słysząc oklaski. Ukłoniłam się i poczekałam chwilę, aż futerał zacznie się zapełniać pieniędzmi. Ukłoniłam się dwa razy i zaczęłam grać kolejne utwory. To była moja chwila wytchnienia. Mogłam stać tak godzinami. Zmęczenie rąk było przyjemne, a uśmiech przechodnich wystarczającą zapłatą. Niejakiego uroku dodawała także górka pieniędzy wzrastająca przede mną.

Grałam właśnie "Taniec cukrowej wieszczki" Czajkowskiego, gdy zauważyłam ciemną postać obserwującą mnie obok filaru. Chwilę później już szła w moim kierunku. Mimo tego, że krótko się znaliśmy, nie miałam problemu z rozpoznaniem chodu Jamesa. Nie zdziwiła mnie jego obecność, zdawałam sobie sprawę, że mnie znajdzie. Zdziwiło mnie to, że zrobił to tak szybko. Nie przerywałam swojej gry, lecz cała moja uwaga skupiona była na jego osobie. Stanął między ludźmi w pierwszym rzędzie i obserwował mnie niewzruszony na moje skrępowanie. Przyśpieszyłam trochę tempo, by jak najszybciej zakończyć dzieło. Oderwałam smyczek od strun i ukłoniłam się widowni. Wszyscy bili brawo, oprócz niego. Spakowałam instrument i obecnie stałam z pokrowcem w ręce i torebką na drugim ramieniu. 

- Jak mnie znalazłeś?- zapytałam chłodno, gdy podszedł do mnie. Chłopak uśmiechnął się przebiegle.
- Ani na chwilę Cię nie zgubiłem- zabrał mi futerał i ruszył w kierunku nadjeżdżającego pociągu. Biernie ruszyłam za nim, przepraszając ludzi, na których wpadałam.
- Jak to możliwe? Nowy York jest ogromny- zrównałam z nim krok, a gdy się zatrzymał, pociągnęłam go za sobą do pociągu.- Idziemy coś zjeść. Jestem głodna - dodałam.
- Szósty zmysł- odpowiedział.
- Aha.

Przeszłam przez połowę wagonu zanim znalazłam puste krzesła. Szybko wsunęłam się na miejsce przy oknie i oparłam nogi na siedzeniach przed nami. James usiadł koło mnie zajmując dużo więcej miejsca niż powinien. Szturchnęłam go łokciem, a on roześmiał się i przesunął. Zaczęłam wystukiwać rytm, piosenki puszczanej z głośników, na oparciu fotela.

Usłyszałam jakiś chichot, więc spojrzałam w tamtym kierunku.

Przy metalowej rurze, parę metrów od nas stały dwie dziewczyny. Miały na sobie letnie sukienki sięgające połowy ud. Włosy starannie ułożyły, a delikatny makijaż podkreślał ich urodę. Trochę przypominały mi dziewczyny z Obozu Herosów. Zmrużyłam oczy patrząc jak wciągają brzuchy i spoglądają zalotnie w moim kierunku. Poprawka, w kierunku Jamesa. On także uniósł kąciki ust uśmiechając się słodko. Jak on to robił? Nieważne gdzie się pojawiał zaraz otaczało go grono wielbicielek. Gdy zauważył, że na niego patrzę, obrócił się w moją stronę. Dopiero teraz zauważyłam, że w jego źrenicach pływają niebieskie kryształki. Rzuciłam krótkie spojrzenie na oczywiste fanki Jamesa. Gdy nie patrzył, przestały się uśmiechać rzucając mi mściwe spojrzenia. Po zaciśniętych ustach dziewczyn, domyśliłam się, że nawet teraz mają nadzieję, że jesteśmy rodzeństwem. Może prezentowałam się przy nim jak dziecko, ale mimo tego jesteśmy całkiem różni. Chociaż jakby przymknąć prawe, a potem lewe oko. Tak, z pewnością bliźniaki.

- Ciekawe- spojrzałam na niego ostatni raz i odwróciłam się do okna.

~*~


Pchnęłam drzwi i weszłam z Jamesem do "Baru u Backy'ego". Na całej długości znajdowały się stoliki z obitymi czerwoną skórą krzesłami. Po prawej stronie były boksy z jasnego drewna, a z lewej ciągnęło się okno z widokiem na ulicę. Na przeciwko wejścia był bar. Większość miejsc w lokalu była zajęta przez ludzi. W sobotę przychodziły tu rodziny na wspólne obiady, czy nastolatki świętujące razem wczorajsze rozpoczęcie się wakacji. W powietrzu unosił się zapach steków i sera. Z każdego miejsca na sali słychać było rozmowy i szczęk sztućców. Specyficznej atmosfery dodawały piosenki z lat 80-tych grane w radiu. Bez zastanowienia skierowałam się do boksu, który nieoficjalnie przywłaszczyliśmy sobie z Georgem. James usiadł pierwszy, a ja naprzeciwko niego. Po chwili podeszła do nas kelnerka z kartami baru. Chłopak na widok ślicznej Jasmine, jak głosiła plakietka z jej imieniem, uśmiechnął się szeroko.

- Co sobie życzycie?- dziewczyna nie pozostała obojętna na 'przystojnego' Jamesa i to pytanie kierowała głównie do niego.
- Poproszę hamburgera z frytkami i milkshake'em- oddał jej kartę dotykając niby przypadkiem jej ręki, co nie uszło mojej uwadze. Gdy dziewczyna spojrzała na mnie jej uśmiech odrobinę zrzedł.
- A dla Ciebie?- zapytała.
- Sałatkę i wodę- oddałam jej menu szczerząc się sztucznie. Gdy odeszła, odwróciłam się do chłopaka, który nadal śledził wzrokiem jej kołyszące się biodra.
- Czy Ty wszystkich musisz podrywać?- uniosłam brew. Łaskawie na mnie spojrzał uśmiechając się kpiąco.
- Ciebie nie podrywam.
- Hej!- jego odpowiedź niezwykle mnie rozbawiła. Klepnęłam go w ramie udając oburzoną jego podłym zachowaniem. Złapałam się pod boki i ułożyłam wargi w dzióbek.- Nie podobam Ci się?
- Wiesz...- udał, że się zastanawia.- nie, w sumie to nie.- Kelnerka przyniosła nasze zamówienia trzepocząc rzęsami, ale chłopak tego nie zauważył zbyt zajęty wpatrywaniem się w moje jedzenie. Jasmine życzyła nam smacznego pochylając się, by położyć przed Jamesem zamówienie. Ostatnia deska ratunku nie podziałała, a dziewczyna odeszła niepocieszona.- Jesteś na diecie?- zapytał, gdy zostaliśmy sami.
- Nie- spojrzałam na swoją sałatkę. Nabiłam na widelec pomidora i włożyłam go sobie do ust - jestem wegetarianką.
- Dlaczego?- patrzył na mnie zaciekawiony pijąc shake'a.
- A co? Gramy w dziesięć pytań?
- Załóżmy- kiwnął głową- odpowiedz.
- To nic ciekawego- wzruszyłam ramionami przerywając jedzenie.- Nie opowiem Ci historii o tym jak to byłam kiedyś na farmie i zobaczyłam biedne świnki, co niezmiernie poruszyło moje sumienie- chłopak uśmiechnął się, widocznie właśnie tego się spodziewał.- Pewnego dnia mama przyszła do domu z torbą warzyw i powiedziała, że koniec z barbarzyństwem. Moja kolej, dlaczego podrywasz wszystko co chodzi?- spytałam podnosząc jedną brew do góry.
- Bo mogę- tą odpowiedzią zbił mnie z tropu. Uśmiechnął się chytrze i wziął frytkę do ust- Ciekaw jestem co najgorszego zrobiłaś w życiu.
- Nie powiem Ci- mruknęłam czerwieniąc się.- będziesz się śmiał
- No coś Ty, to by było wbrew zasadom. Musisz odpowiedzieć.
- Gdy miałam 10 lat, pobiłam się z dziewczyną- powiedziałam na jednym wydechu.
- Spodziewałem się czegoś w tym stylu- powiedział rozbawiony z moich katuszy.- Co Ci zrobiła?
- To już będą dwa pytania!- pisnęłam jak małe dziecko machając mu przed nosem palcami ułożonymi w znak pokoju.
- "To już będą dwa pytania!"- skrzywił się naśladując mój głos- Dobra, dawaj.
- Najstraszniejszy potwór z jakim walczyłeś?- udałam obojętną, choć od jakiś dwóch godzin wszystko co wiązało się z mitologią grecką fascynowało mnie.
- Chimera- widząc moją zdezorientowaną minę ciągnął temat- bestia o głowie lwa, ciele kozy i ogonem węża.
Uśmiechnęłam się szeroko- Bałeś się kozy?
- Ty też byś się bała kozy, która zieje ogniem.
- O- zrobiłam duże oczy.- da się wycofać z bycia herosem?
- Właśnie wykorzystałaś swoją szansę, a odpowiedź brzmi nie. Dlaczego pobiłaś tamtą dziewczynę?
- Odbiła mi chłopaka- powiedziałam pozbywając się resztek dumy.
- Serio, Elizabeth? Pobiłaś się o chłopaka?- zdenerwował mnie tym stwierdzeniem. Podniosłam wyżej brodę, by dodać sobie otuchy.
- Tu nie chodzi o chłopaka. Walczę o to czego chcę.
- Już to widzę.

Między nami zaległa cisza. Czułam się jak byśmy zostali odgrodzeni od świata bańką mydlaną. Gdzieś daleko stąd ludzie nadal jedli, śmiali się i rozmawiali. Dla mnie liczyła się tylko idealna postać Jamesa. W tandetnych książkach zaraz któreś z nas pocałowałoby to drugie. Szczególnie wtedy, gdy chłopak był niesamowicie przystojny. Ale to było życie. Wypowiedź Jamesa niosła ze sobą obietnice, że pewnego dnia sprawdzi konsekwencję wypowiedzianych przeze mnie słów. Spuściłam wzrok na bransoletkę, którą nieświadomie miętosiłam. Dostałam ją cztery lata temu od mamy, gdy wybrałyśmy się do wesołego miasteczka w dniu moich urodziny. Sznureczki o dwóch różnych kolorach przeplatały się wzajemnie. Złota nitka zachodziła na srebrną tworząc z nią nierozerwalną więź. Mama powiedziała, że właśnie w taki sposób my dwie jesteśmy splecione. Zawsze razem, zawsze same, zawsze dla siebie.

- Coś jeszcze sobie państwo życzą?- nad nami pojawiła się Jasmine przerywając krępujące milczenie. Słowo 'państwo' powiedziała z takim jadem, że mało nie spadłam z krzesła. Dziewczyna nawet swoim wyglądem przypominała księżniczkę jedną z disnejowskich bajek. Od dziś zdecydowanie nigdy więcej nie obejrzę "Alladyna".
- Właśnie wykorzystałaś moją szansę na pytanie.- uśmiechnęłam się sztucznie. Położyłam ręce na stole opierając na dłoniach brodę. Kątem oka zobaczyłam jak oczy Jamesa błyszczą.
- To tyle. Poprosimy rachunek i twój numer telefonu- Jackson poniósł delikatnie kącki ust w taki sposób, że nawet moja "silna wola" załamałaby się. Kelnerka zachichotała, a ja rzuciłam chłopakowi poirytowane spojrzenie.
- Wszystkie na to lecą?- spytałam. Chłopak pokręcił głową.
- Tylko te, które podrywam ja.

Nie trudno było się domyślić, że dziewczyna wracała do naszego stolika jak na skrzydłach. Uśmiechała się zalotnie kołysząc biodrami, a mnie naszła niepohamowana ochota, by porównać jej ruchy do serca dzwonu. Zaćwierkała coś do chłopaka o tym, w których godzinach może dzwonić i pocałowała go w policzek, gdy wychodziliśmy z baru. Spojrzałam na Jamesa zdenerwowana.

- Mężczyźnie wolą kobiety ładne, a nie mądre, bo łatwiej przychodzi im patrzenie niż myślenie- zacytowałam mu frazę, którą kiedyś usłyszałam na wieczorku literackim w podstawówce. Brwi chłopaka uniosły się w górę, ale nic nie odpowiedział na moją zaczepkę.- Gdzie masz motor?- rozejrzałam się dopiero teraz orientując, że przecież przyjechaliśmy tu metrem.
- Zostawiłem w warsztacie- w jego tonie widoczna była oziębłość. Moje przypuszczenia potwierdziły się. Z Jamesem nie mamy szans na przyjaźń. Byliśmy całkiem różni. On, jak zdążyłam się zorientować, lubował się w przemocy, co było dla mnie nie do zniesienia. Był niestały i nieodpowiedzialny. Chwilami zachowywał się jak dziecko. Poza tym James uwielbiał być w centrum uwagi. Popisywał się przed każdym, kto miał ochotę na niego patrzeć, a tych nie brakowało. Ja potrzebowałam spokoju i pewności. Nie wyobrażam sobie nas siedzących i słuchających muzyki klasyczniej. Tak, prędzej dostałabym fobii kolan.- ojciec ma po nas przyjechać.

Jak na zawołanie przed drzwiami baru zatrzymał się czarny Jeep. Przyciemniane szyby nadawały jej gangsterskiego wyglądu. Prawe okno się opuściło, a w nim pojawiła się uśmiechnięta twarz pana Jacksona. Na znak jego ręki wpakowaliśmy się do auta. James usiadł na miejscu pasażera, a ja usadowiłam się na tylnich siedzeniach. Rodzina przybiła sobie piątkę i powiedzieli coś języku, którego nie znałam.

-Cześć Elizabeth- mężczyzna uśmiechnął się patrząc na mnie w lusterku.
- Cześć panie Jackson- mimowolnie kąciki warg uniosły się ku górze- jedziemy o Obozu?
- Tak, czas byś się zadomowiła- jego brwi poruszyły się zabawnie dwa razy w górę.- rozmawiałaś z mamą?
- Nie- odpowiedziałam wiercąc się- nie wiem jak to zrobić. Mam w czasie obiadu nagle zapytać, czy wie, że przespała się z bogiem?
- Coś wymyślimy- uśmiechnął się pokrzepiająco i spojrzał na swojego syna- a Ty młody? Jak sobie poradziłeś z szalonym Leonem? 

Chłopak odchylił poły kurtki i wyciągnął stamtąd zwinięty w rulon papier. Na kartce narysowany był szkic miecza z dopiskami i komentarzami do jego budowy. Rysunek został wykonany tą samą rękę, co obrazy w warsztacie.

- Powiedział, żebyś się z tym zapoznał, i że odwidzi nas w niedziele na obiadzie.
- Powinien sobie w końcu znaleźć dziewczynę- mruknął pan Jackson tak cicho, że ledwo go usłyszałam. Zapewne cisza trwałaby do końca trasy, gdyby nie to, że kierowca widocznie się rozruszał na dźwięk pierwszych taktów "Sweet dreams".
- Bogowie- jęknął James, a ja przyznałam mu mentalnie rację.


~*~


No hej :) Tym razem skupiłam się bardziej na długości niż fabule. Mam nadzieję, że mimo to zmniejszyłam odrobinę wasz literacki apetyt. Zapraszam do komentowania. 
Pozdrawiam, puck
PS Wiem, że coś się zrobiło z tekstem, ale nie mam pojęcia co :D Za utrudnienia przepraszam

sobota, 29 listopada 2014

Rozdział 2


Rozdział 2
"Przystojniak na Brooklynie"





  Wszystkie ulice na Brooklynie wyglądały tak samo. Szerokie ulice otoczone były burymi szeregówkami. Ceglane ściany, niektórych domów oszpecone zostały amatorskim rysunkami grafity. Na brukowym chodniku w odległości paru metrów od siebie rosły gołe drzewa. Na schodach kamienic siedziały dzieci grając w gry planszowe i skacząc na skakance. Starsze panie zamiatały ganki, jednocześnie rozglądając się za nowym tematem plotek. A ludzie biegali w najnowszych butach, z gadżetami mierzącymi ilość kroków zupełnie, jakby robili to wyłącznie na pokaz. Wysiadłam z samochodu pana Jacksona i skierowałam się w stronę białej kamienicy. Wchodziłam po schodach na drugie piętro białej kamienicy wskakując po dwa schodki. Pod naciskiem moich stóp delikatnie skrzypiały. Od ścian ciągnęło nieprzyjemnym chłodem, a w powietrzu unosił się delikatny zapach wilgoci i cynamonu. 
   Stanęłam przed mieszkaniem numer 4 i otworzyłam drzwi. Mama nigdy ich nie zmykała, gdy była w domu. W pewien sposób była strasznie naiwna. Po przekroczeniu progu poczułam zapach wanilii i palonego cukru. Przeszłam przez hol ozdobiony białymi markizami. Kuchnia urządzona była w starym stylu. Kremowe szafki przylegały do każdej ze ścian. Na drewnianym parkiecie leżał puchowy dywan. Przy wysepce na środku stały trzy krzesła. Rzuciłam na jedno plecak, a sama usiadłam przy drugim kładąc na stole futerał. Mama stała przy blacie w czerwonym fartuszku w białe misie. W ręku trzymała miskę mieszając coś zamaszyście. Długie blond włosy upięła pałeczkami  od ryżu w koka. Z pełnych ust wystawał koniuszek języka, świadczący o jej wielkim skupieniu. Smukła postura nachylała się nad książką kucharską. Spojrzałam na siebie i znów na nią. Ludzie mówią, że jesteśmy niesamowicie podobne. Oby dwie mamy długie blond włosy, chude ramiona i szczupłe nogi. Jedyne co nas różniło to styl poruszania się. Moja mama kroczyła z gracją stawiając stopy w jednej linii, ja szłam potykając się na prostej drodze. Słysząc mnie podniosła głowę i uśmiechnęła.
-Cześć miśku- pocałowała mnie w policzek.
-No hej- mruknęłam opierając brodę na dłoni- co robisz?
Rzuciłam mi pobieżne spojrzenie nie przestając mieszać składników.
-Ciasteczka kokosowe, a Ty co dzisiaj robiłaś, że nie mogłaś się spotkać z Georgem?
Zbladłam, a moje serce zaczęło bić szybciej. Miałam małą nadzieję, że George nie zadzwonił do niej. Przeliczyłam się, a teraz co miałam jej powiedzieć? Zostałam pozbawiona przytomności, wywieziona za miasto i przetrzymywana przez bandę wariatów w obozie pełnym małoletnich zabójców? Nie sądzę, by była w stanie mi uwierzyć.
-Pomagałam koledze we francuskim- palnęłam pierwsze co przyszło mi do głowy nakręcając pasmo włosów na palec. Mama natychmiast porzuciła srogą minę nachylając się w moją stronę.
-Przystojny?- zapytała.
-Co? Nie!- zaprzeczyłam gwałtownie. Nigdy w życiu, by mi nie przyszło do głowy, że moja mama pomyślałaby, że to randka- co Ci znowu do głowy przyszło?
-No wiesz słoneczko.. – zaczęła wracając do swojego zajęcia- Masz już 16-naście lat, a jeszcze nigdy nie miałaś chłopaka.
-Mamo!- jęknęłam oburzona.
-Moja koleżanka ma bardzo miłego syna w twoim wieku. Adam jest naprawdę uroczym chłopakiem, pamiętasz go? W dzieciństwie bawiliście się razem.
Czy pamiętam Adama? Oczywiście, w pierwszej klasie nasze matki zmuszały nas do spędzania razem czasu, co było prawdziwą męczarnią. Chłopak przeszkadzał mi we wszystkim. Nie potrafił nawet porządnie ubrać lalek, co było ogromną ignorancją z jego strony.
-Daj sobie spokój ze swataniem. Nie umówię się z chłopakiem, który nie odróżnia fioletu od różu!
-To była tylko luźna propozycja- powiedziała podnosząc ręce w geście obrony.
Zapadła cisza. Żadna z nas nie kwapiła się, by ją przerwać. W samochodzie pan Jackson powiedział bym zapytała matkę o ojca. Nie było to takie łatwe. Choć nigdy nie unikała rozmów o nim, nigdy też nie powiedziała nic mającego znaczenie. W wieku siedmiu lat po zdmuchnięciu świeczek na torcie urodzinowym mama zapytała mnie co sobie zażyczyłam. Spojrzałam na nią pełna poczucia winny i powiedziałam, że marzę  o tym by spotkać ojca. Przytuliła mnie szepcząc we włosy, że ona też o tym marzy.
W drodze powrotnej oczywiście nie dostałam syndromu sztokholmskiego ufając swoim porywaczom, ale powiedzmy, że trochę polubiłam pana Jacksona. Był naprawdę zabawny, a jego wersja ‘Sweet dreams’ była najgorszą jaką słyszałam. Kolejną ‘niezastąpioną’ radą pana Jacksona było to bym na siebie uważała, a w razie problemu zadzwoniła do niego. Oczywiście oprócz tego ktoś się za mną skontaktuje, ponieważ jestem w niebezpieczeństwie. Także jedyne na co mogłam robić to czekać na księcia na białym koniu.
Otworzyłam futerał delikatnie wyciągając skrzypce. Musiałam coś zrobić z rękami. Moje palce leciutko szarpały struny strojąc instrument. Mama czytała cos zawzięcie przewracają strony w książce, po chwili złapała za czekoladę i zaczęła ją rozdrabniać.
-Mamo kim był tata?- wypaliłam. Na moje pytanie zesztywniała, a  z rak wysunął jej się nóż upadając na deskę. Ja też przerwałam moją czynność.
-Twój ojciec..-westchnęła- twój ojciec był cudownym człowiekiem.
-Tylko tyle?- zapytałam z niedowierzaniem.
-Nie, jest o wiele więcej, ale to nie jeszcze czas byś się o tym dowiedziała.
-Żartujesz sobie?- siedziałam na krześle osłupiała nie zdolna do żadnego innego ruchu.
-Przykro mi kochanie, po postu nie teraz- podeszła do mnie i przygarnęła do siebie- przepraszam.
-Nie ma sprawy, rozumiem- mruknęłam wyswobadzając się z jej uścisku.
~*~
-Dlaczego nie chcesz mi nic o nim powiedzieć?- zapytała mama z salonu.
-Bo nie!- odkrzyknęłam w odpowiedzi.
 Wczesne wstawanie w sobotnie poranki nie było dla mnie problemem, więc zawsze rano zdążałam zjeść śniadanie z mamą za nim wyszła do pracy. Stałam w łazience myjąc i oglądając swoją twarz w lustrze. Nieprzespana noc pozostawiła ślad na mojej twarzy. Rozmowa z mamą wywarła na mnie duże wrażenie. Czego nie mogłam wiedzieć już teraz?
-Oj daj spokój!- mama stała oparta o framugę w drzwiach pomieszczenia. Miała na sobie jedwabny szlafrok o egzotycznych wzorach, a włosy pozostawiła rozpuszczone. Złożyła ręce jak do modlitwy- cokolwiek, błagam.
-Zapomnij!- powiedziałam niewyraźnie przez szczoteczkę w ustach.
-Jesteś nieznośna o poranku- mruknęła mama i zaczęła mnie wypychać z łazienki- a teraz wynocha! Twój czas minął.
-Ugh!- wydałam z siebie jęk niezadowolenia, ale posłusznie powlekłam się do kuchni. Stanęłam przy blacie i zaczęłam smarować chleb czekoladą. W radiu leciał nowy chwytliwy kawałek. Podkręciłam głośność i zaczęłam kręcić biodrami. Włosy spięte w wysoki kucyk podrygiwały w rytm muzyki. Ruszałam się jak kaleka, więc mój taniec może oglądać tylko moja mama. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Ruszyłam w tamtym kierunku nie przestając tańczyć. Szerokim ruchem otworzyłam drzwi. Kanapka zatrzymała się w połowie drogi do moich ust.
   Przede mną stał James Jackson we własnej osobie. Miał na sobie biały podkoszulek i wojskową kurtkę. Ręce miał schowane w kieszeniach czarnych jeansów. Całego stroju dopełniały roztrzepane czarne włosy i uśmiech na widok mojej przerażonej miny. W porównaniu do jego nonszalanckiego stylu prezentowałam się jak bezdomna. Za duży podkoszulek z logo Parku Narodowego Yellowstone, krótkie szorty, włosy w nieładzie i bose stopy. Tak, z pewnością jestem nowicjuszką w świecie mody.
Mogłabym stać tak godzinami wpatrując się w niego tępo, gdyby nie moja mama.
-Elizabeth, kto to?- pojawiła się tuż za mną ciekawa kto przyszedł. Gdy zobaczyła chłopaka uśmiechnęła się uprzejmie- o Dzień dobry!
-Dzień dobry pani Watters- odezwał się Jackson, ani przez chwilę nie zmieszany tą sytuacją. Wyciągnął rękę do mojej matki, a ona odwzajemniła gest- nazywam się James Jackson.
-Miło Cię poznać, James. Jestem mamą Elizy- powiedziała odkrywczo jakby sam się tego nie domyślił. Odwróciła się w moją stronę- gdzie twoje maniery. Wejdź, James.
Poprowadziła go do kuchni, a ja nadal stałam przy wejściu wpatrując się tępo w drzwi. Z pomieszczenia słyszałam ich rozmowę. Nie mogłam dopuścić, by Jackson powiedział mojej mamie za dużo, więc ruszyłam w stronę kuchni. James siedział przy wysepce z kubkiem kawy w ręce, a moja mama stała przy szafce z płatkami kukurydzianymi robiąc śniadanie dla dwóch osób. Ale przecież ja już zjadłam.
-To Tobie Elizabeth tłumaczyła wczoraj francuski?- zapytała nalewając mleko do misek.
James rzucił mi rozbawione spojrzenie, kiedy stanęłam koło mamy.
-Tak, jestem naprawdę słaby z tego przedmiotu- uśmiechnął się przepraszająco, jakby to był wielkie przewinienie z jego strony. Na moje szczęście był dobrym aktorem.
-Swoją drogą nie wiedziałam, że moja córka jest taka dobra z tego języka. Rozumiesz, ogólnie nie za dobrze idzie jej w ..
-Mamo!- jęknęłam upominając ją- nie musisz iść do pracy?
-Co? O tak, cholera.. spóźnię się- długim łykiem dopiła resztki kawy, złapała za torebkę i ruszyła w kierunku drzwi- bawcie się dobrze dzieciaki. Eliza wróć na kolację. Cześć James, miło było Cię poznać.
-Do widzenia!- odkrzyknął, gdy drzwi się zamykały. Gdy usłyszałam trzask od razu do niego doskoczyłam.
-Co Ty tu robisz?!- zaczęłam z pretensją w głosie.
-Jak to co?- wziął łyka z kubka- ojciec nie mówił Ci, że ktoś się z Tobą skontaktuje?
-No tak, ale..- potarłam dłonią czoło- ale nie mówił, że Ty.
-A kogo oczekiwałaś? Charlesa?- roześmiał się z własnego pomysłu.
-No w sumie tak..-mruknęłam.
-Nie ważne- spoważniał- ubieraj się, idziemy.
-Co? Gdzie?
-Muszę coś załatwić na mieście, a potem do obozu.
-Nie możesz od tak sobie wpadać do mnie do domu i zmieniać moje plany! Jestem dziś zajęta- by dodać sobie otuchy splotłam ręce na piersi.
-W takim razie odwołasz spotkanie- wzruszył ramionami.
-Zapomnij- zmrużyłam wściekle oczy.
-Słuchaj - podniósł ręce do góry-nie przyjechałem tu z własnej woli i nic mnie nie obchodzą twoje plany. Odwołaj spotkanie klubu zwariowanych dziewic, czy czego tam chcesz. Masz być dziś w obozie, a ja Cię tam dostarczę, rozumiesz?  A teraz idź się ubrać. Wychodzimy za 15 minut.
-Aaaahhhh!- zdenerwowana ruszyłam do swojej sypialni. Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo się poddaję.
~*~

-Nie wsiądę na to- pokręciłam głową.
Staliśmy na ulicy przed czarnym motorem. Będąc ubrana w ciemne spodnie, szary kardigan i botki na obcasie czułam się dużo pewniej przy chłopaku, szczególnie, że obuwie dodawało mi parę centymetrów. Ludzie przechodzili koło nas nie zwracając uwagi na to, że właśnie podejmuję decyzję o misji samobójczej. Od zawsze miałam ogromny lęk przed wszystkim co jeździ na dwóch kołach, pojazdy te wydają mi się ogromnie niestabilne. Nigdy nawet nie wsiadłam na rower. Mina Jamesa wskazywała na to, że był już zirytowany moim zachowaniem. Spróbował jeszcze raz wcisnąć mi w dłonie kask.
-Wsiadaj- syknął- jeżeli zaraz tego nie zrobisz, to obiecuję, że źle to się dla Ciebie skończy.
Spojrzałam na niego spode łba i założyłam kask na głowę. Uśmiechnął i pochylił, by zapiąć zamek mojego nakrycia głowy. Nabrałam gwałtownie powietrza, gdyż był to najbliższy kontakt z chłopakiem jaki miałam odkąd skończyłam 10 lat. Moja reakcja zdziwiła go, ale nie odsunął się.
-Przerzuć lewą nogę przez siodełko- poinstruował mnie. Naprawdę się starałam, ale jak miałam to zrobić w tak ciasnych spodniach? James jak widać tego nie rozumiał- chodź tutaj- mruknął.
Poczułam jak jego duże dłonie chwytają mnie w tali idealnie dopasowując się do jej kształtu. Podniósł mnie i posadził na siedzeniu. Zrobił to z taką prostotą, jakbym nic nie ważyła. W miejscu gdzie mnie dotknął nadal czułam przyjemne mrowienie. Z dziecinną łatwością sam uczynił to co powinno mi się udać i włączył silnik motoru.
-Złap się- mruknął.
-Czego?- rozejrzałam się wokoło siebie.
James złapał moje ręce, nie odwracając się do tyłu, i oplótł je sobie wokół pasa. Zesztywniałam nie wiedząc, czy odsunąć się, czy tak pozostać. Ostatecznie zrobiłam to drugie. Chłopak ruszył, a ja ze strachu przylgnęłam do niego jeszcze mocniej. Przez kurtkę czułam bijące od niego ciepło. Jego bliskość było tylko jednym z nieudogodnień. Oprócz tego siedzenie było niewygodne, a kask ograniczał mi dostęp do świeżego powietrza. Po paru minutach zatrzymał się pod warsztatem samochodowym. Musieliśmy wjechać w dzielnicę latynoską, ponieważ w powietrzu unosił się zapach ostrych potraw, a na każdym kroku można było usłyszeć ludzi mówiących po hiszpańsku. Często z mamą przychodzimy tu na targ po warzywa i owoce oraz dlatego, że oby dwie mamy słabość do włoskiego jedzenia. Z głośnika na rogu ulicy dziecięce głosy śpiewały o ‘niebiańskim smaku nowej żujo-gumy’.  James zeskoczył z motoru i nie pytając mnie o zdanie od razu ściągnął mnie na ziemię. Odebrał mi kask i poprowadził w stronę wejścia.
-Chodź, zaraz poznasz kolejnego herosa- uśmiechnął się tajemniczo i pchnął drzwi.

 ~*~
No to dodaję kolejny rozdział pod patronatem mojej muzy Mika Foggy, gdyby nie Ty nie dodałabym tego dziś.
Pozdrawiam, puck.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Rozdział 1

Rozdział 1
"Jesteś czarodziejem Harry!"


    Czaszkę rozsadzał mi pulsujący ból, a powieki były niemiłosiernie ciężkie. Wokół siebie słyszałam przytłumione dźwięki świadczące o tym, że ktoś się poruszał. Zmarszczyłam nos zastanawiając się, co ta szalona kobieta, zwana moją matką wymyśliła. Pewnie znowu chce urządzić przyjęcie tematyczne, spraszając wszystkie sąsiadki. Ostatnio odbywało się ono pod patronatem dzikich zwierząt. Było naprawdę przezabawnie, gdy pani Greenwood przyszła ubrana cała w panterkę… Ale na imprezach mamy nigdy nie było tak głośno, jak teraz.

   Wszystkie wspomnienia powróciły. Usiadłam gwałtownie, otwierając szeroko oczy. Znajdowałam się w ogromnym pokoju z bliżej nieokreśloną ilością łóżek. Wszędzie kręciły się jakieś nastolatki. Spojrzałam w bok i zobaczyłam, że na łóżku obok siedzą dwaj chłopcy, w wieku około 17 lat, pokazując sobie przerośnięty scyzoryk. Pisnęłam, a wtedy oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Dziwne, ale jedyne o czym mogła w tamtej chwili pomyśleć to to, że ta zbieranina jest jeszcze dziwniejsza niż impreza mojej mamy.

-Która godzina?- zapytałam dumna z siebie, że mój głos nie zadrżał. Pierwszy ocknął się blondyn, ten sam, który wcześniej pokazywał koledze oręż.
-Cześć! Ma na imię Zack, a to jest..- zaczął wskazując obszernym ruchem rąk pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy.
-Która godzina?- powtórzyłam dobitniej, wstając z łóżka. Chłopak skrzywił się słysząc mój ton.
-W pół do piątej.

   Moje oczy rozszerzyły się, a z gardła wyrwał jęk. Spóźniłam się. Od półtorej godziny powinnam grać na stacji metra przy Georgu. Pewnie już zadzwonił do mojej matki i razem zamartwiają się o mnie. Rozejrzałam się gorączkowo wokół siebie.

-Spóźniłam się, spóźniłam się, spóźniłam się- mamrotałam pod nosem wciąż, rozglądając się dokoła- Gdzie są moje rzeczy? Będę się już zbierać- powiedziałam jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Ludzie spojrzeli po sobie zdziwieni.
-W Wielkim Domu- odezwała się jakaś jedenastolatka z aparatem na zębach.
-Gdzie to jest?- Traciłam powoli cierpliwość.
-Nigdzie nie idziesz- odezwał się stanowczo Zack
-Zabronisz mi?- zapytałam mrużąc wściekle oczy i kładąc ręce na biodrach- Budzę się, Bóg jeden wie gdzie, nie znam żadnego z was, jestem już spóźniona, a na dodatek nie mam przy sobie swojego telefonu, a Ty mi powiesz, że nigdzie nie pójdę? Niedoczekanie twoje- mruknęłam i ruszyłam do drzwi rozpychając się między tymi dziwolągami. Za mną rozległy się krzyki i nawoływania, ale nikt nie stanął mi na drodze.

   Gdy wyszłam na dwór miałam ochotę wrócić do środka. Znajdowałam się na ogromnym placu, między ustawionymi w koło kilkunastoma budynkami. Wszędzie kłębiły się nastolatki, śmiejąc się lub wygłupiając. Ruszyłam na wprost siebie, tam gdzie mnie nogi poniosły. Jaka za mnie idiotka. Budzę się, Bóg Jeden wie gdzie, a jedyne o czym myślę o spóźnienie? Kretynka do kwadratu. 

   Zatrzymałam się i przykucnęłam, wplatając ręce we włosy i delikatnie nimi szarpiąc. Musze się stąd wydostać. Przeszukałam kieszenie, ale nic w nich nie znalazłam. Musieli mi zabrać telefon. Może to porwanie? A jeżeli tak to gdzie kneble, sznur, czy choćby kajdanki?

   Odetchnęłam z ulgą, gdy zza rogu wyszedł Charles, śmiejąc się z innymi chłopakami. Wyglądał inaczej niż zazwyczaj. Nie do końca jestem wstanie ocenić, co się zmieniło, ale COŚ na pewno. Może to, że po prostu się śmiał, a nie jak zwykle skrywał po kątach? Gdy mnie zobaczył, otworzył szerzej oczy i rzucił się pędem w moją stronę. Wstałam, czekając aż do mnie dotrze.

-Elizabeth, co robisz?- spytał, przyglądając mi się podejrzliwie. Skrzyżowałam ręce na piersi.
- A nic takiego..- Wzruszyłam ramionami. - Spaceruję sobie, nie mając kompletnie pojęcia gdzie jestem!
- Spokojnie. - Podniósł ręce w pojednawczym geście. - Wszystko Ci wyjaśnię. Co chcesz wiedzieć?
- Ja nic nie chce wiedzieć - Co ja gadam?! Oczywiście, że ciekawi mnie gdzie jestem. - Posłuchaj, jeżeli teraz oddasz mi rzeczy i odstawisz pod szkołę, to obiecuję nie wnieść żadnego oskarżenia o porwanie. Chodźmy. - Złapałam go za rękę i zaczęłam ciągnąc w stronę, moim zdaniem, Wielkiego Domu. Po chwili zrównał krok z moim, parę razy otwierając buzię, by coś powiedzieć. W końcu udało mu się to wykrztusić.

- Dokąd właściwie chcesz dojść?
- Do Wielkiego Domu. Jakaś dziewczyna powiedziała, że tam są moje rzeczy.
- Tak? - Brwi uniósł tak wysoko, że schowały się pod jego grzywką. Obrócił się na pięcie i ruszył w przeciwnym kierunku, czyli moje ocena kierunku jest do bani.  Stałam biernie, patrząc jak się oddala. Wiedziałam jedno- pod żadnym pozorem nie mogę zostać sama.
- Gdzie leziesz, Bredson?! - krzyknęłam za nim. Za głośno, stanowczo za głośno. 

W tej chwili wszyscy w promieniu 50 metrów obrócili głowy w moją stronę. Spłonęłam rumieńcem i szybkim krokiem zrównałam się z Charlesem. Ze wszystkich możliwych osób jakie znam musiałam tu wylądować akurat z nim. Czułam się jak w jakimś głupim filmie. „Dziewczyna budzi się w nieznanym miejscu wśród stada obłąkanych zombie. Dowiaduje się, że jej dawny świat już nie istnieje, a ona będzie musiała walczyć o nowe jutro wraz z …” chucherkowatym kujonem. Rozejrzałam się wokoło i z radością zauważyłam, że nikt już nie patrzy w naszą stronę. Prawie nikt.

    Pod jedną z budowli stała grupka dziewczyn. Wszystkie były niesamowicie piękne, wyglądały, jakby dopiero co zeszły z wybiegu Victoria’s Secret. Gdy byłam dziesięcioletnim skrzatem takie postacie były moimi idolami. Obecnie, mając osiemnaście, nadal patrzę na nie z niejakim podziwem. Włosy zawsze idealnie ułożone. Długie nogi stąpają w prostej linii. A właścicielki tych patyków wszystkich obdarowują cudownym uśmiechem. Tak właśnie patrzyły na mnie. Zapomniałam o wszystkim,  gdzie i z kim jestem. Miałam ochotę podbiec do nich i się przywitać. Zrobiłam pierwszy krok w ich kierunku i zatrzymałam się. To nie na mnie patrzyły tylko na coś za moim plecami. Obróciłam się na pięcie ciekawa, czym interesują się dziewczyny, takie jak one.

   Ogromny plac otoczony był drewnianą bramką sięgającą mi gdzieś tak do piersi. Do barierki przycisnęli byli szczelnie nastolatki w najróżniejszym wieku. Wszyscy coś krzyczeli i wymachiwali rękami. Byłam pewna, że się pobiją, ale nie. Oni się cieszyli. Nachylali się ku sobie, coś komentowali lub klepali po plecach, ciągle się uśmiechając. Zaczęłam się przeciskać, by zobaczyć na co wszyscy patrzyli. Było to naprawdę trudne, ale po dotarciu do barierki wiem, że się opłacało. To, co zobaczyłam był niesamowite. Dwie postacie odziane w hełmy i częściowe zbroje krążyły wokoło siebie z mieczami w silnych dłoniach. Poruszali się płynnie z niebywałą lekkością. Wyglądało to jak taniec. Kiedyś mama raz w miesiącu zabierała mnie na występ lokalnej szkoły baletowej. Pamiętam to niesamowite uczucie, gdy tancerki rozpoczynały spektakl, każdym ruchem opowiadając historię swojej postaci. Historia, którą teraz oglądałam była warta zapamiętania. Gdy ich broń się ze sobą spotkała, poczułam niesamowite przyciąganie. Każdy zamach mieczem hipnotyzował mnie tak, że nie potrafiłam oderwać wzroku. Siły były wyrównane, parowali i nacierali z równą wprawą i zwinnością.

- Cudowne, prawda? - Charles stał koło mnie, również przyglądając się walczącym.
- Tak... - mruknęłam.

     Nie chciałam sobie niszczyć przyjemności oglądania ich tak głupią czynnością jak mówienie. Jeżeli tamte kroki i ruchy dwóch wojowników były niesamowite, to nie potrafię nazwać tego, co działo się teraz. Wyższa postać przyśpieszyła kondygnację ruchów, jakby było to dziecinne proste. Nacierała sprawnie, zmuszając swego przeciwnika do wycofania się. Zrobił dwa kroki, odbił się od lewej stopy i zaatakował z góry. Ofiara zasłoniła się tarczą, ale nie na wiele jej to pomogło. Upadła, zataczając się parę kroków.

   Tłum za moimi plecami ryknął głośno. Wszyscy byli brawo, jakby głosowali tylko jednej osobie, choć jestem pewna, że przy innym wyniku zareagowaliby tak samo. Sama bezwiednie klaskałam, przyglądając się zwycięscy. Jego umięśniona postura wskazywała na to, że jest chłopakiem. Zdjął hełm i ruszył w stronę swojego przeciwnika. Z miejsca, w którym stałam nie miałam szans, by dostrzec jego twarz. Za to rzuciły mi się w oczy kruczoczarne włosy, delikatnie posklejane od potu. Chłopak stanął nad przegranym, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął w pomocnym geście rękę. Niższy nastolatek bez ociągania podciągnął się z pomocą kolegi i płynnym ruchem zdjął hełm. Na szczupłe ramiona wysypały się długie jasnobrązowe włosy. Dziewczyna w zbroi uśmiechnęła się szeroko do chłopaka i przytuliła go. Publiczność zaczęła gwizdać i bić brawa, gdy szatynka szła w stronę barierek, kołysząc biodrami i kłaniając się. Była ładna, tak przyziemnie. Nie jak dziewczyny na placu idealna. Ale było w niej i jej ruchach coś urzekającego. Przeskoczyła przez barierkę i ruszyła razem z grupką chłopaków w stronę kręgu domków. Moje spojrzenie wróciło do chłopaka. Parę osób podbiegło do niego, rzucając się mu na ramiona. Razem wyglądali tak beztrosko. 

- Kto chce się jeszcze sprawdzić?! - wrzasnął brunet, a publiczność ryknęła entuzjastycznie, reagując na kolejny pojedynek. Chłopak przeczesał wzrokiem po zebranych, przypatrując się każdemu wyzywająco. Gdy jego spojrzenie zatrzymało się na mnie uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nowa buźka? - zawołał.

   Wszyscy obrócili się w moją stronę. To wyrwało mnie z fascynacji nową sytuacją i oprzytomniałam. Spojrzałam w oczy bruneta. Z tej odległości mogłam dostrzec, że jest przystojny i to bardzo. Czarne włosy, ciupkę za długie, opadały mu na czoło. Policzki miał zaczerwienione od wysiłku, co tylko dodawało mu uroku. Szaro zielone oczy błyszczały. Smukła sylwetka i szerokie ramiona szły w moją stronę i niebywałą nonszalancją. Jego zachowanie przestraszyło mnie. Cofnęłam się parę kroków i złapałam Charlesa za rękę. Nie uszło to uwadze widowni.

- Cześć Bredson - Brunet uśmiechnął się, opierając ręce na barierce, która nas dzieliła. Z tak bliska byłam pod jeszcze większym wrażeniem jego urody. Był piękny jak ogień, i wyglądał na równie niebezpiecznego. Za chłopakiem utworzyło się półkole obserwujących nas gapiów. Przekrzywił głowę delikatnie w prawo i uniósł wysoko brwi, przypatrując mi się - Twoja nowa dziewczyna?
- Coś Ty! - zaśmiał się histerycznie Charles. Spojrzał na mnie, dając znak, bym przestała się chować. Oczywiście nie zrobiłam tego. - To nowa heroska.

    Zmarszczyłam czoło patrząc na mojego obrońcę. Nie mam pojęcia, dlaczego mnie tak nazwał, ale nie podobało mi się to. Brzmiało trochę, jakbym pracowała w supermarkecie przebrana za korniszona. Na jego słowa wszyscy ze zrozumieniem pokiwali głową, jakby to było coś, co rozwiązywało całą sprawę.

- Tak myślałem - mruknął pod nosem brunet - od kogo pochodzi?
- Nie ma jeszcze przynależności - Pociągnęłam Charlesa za rękę przypominając o swojej obecności. Coraz mniej podobała mi się ta sytuacja. - A, no tak, przepraszam Jackson, ale musimy już iść. Elizabeth potrzebuje niezwłocznie dostać się do Wielkiego Domu.

   Odwróciłam się szybko i pociągnęłam za rękę Bredsona w kierunku, w którym szliśmy. Chciałam stamtąd uciec. Początkowo ciekawa sytuacja, zmieniła się w pozornie nic nie znaczącą wymianę zdań, lecz nie dla mnie. Coraz mniej rozumiałam z tego całego dnia.

-Miło Cie było poznać Elizabeth!- usłyszałam za sobą jeszcze krzyk bruneta.

   Bez wzajemności. Przyśpieszyłam jeszcze kroku i po paru metrach zobaczyłam najzwyklejszy dom jednorodzinny. Czerwony dach podpierały dwie białe kolumny. Jasne ściany budynku obrastał zielony bluszcz. Sam dom otoczony był grządkami kwiatów. Na ganek prowadziły schody.

- Kim był ten chłopak? - odezwałam się pierwsza.
- Ten na arenie? - pokiwałam głową - James Jackson, syn kierowników. Teoretycznie nie powinien przebywać w Obozie, ale jako wnuk Ateny i Posejdona ma tą możliwość. Jest gwiazdą tego miejsca. - Zatoczył rękoma koło. - Przystojny, inteligentny po matce i utalentowany w szermierce po ojcu. Oczywiście jego zalety nie kończą się na tym. Jackson potrafi władać wodą.

    Kiwałam głową po każdym jego słowie. Nie do końce rozumiałam, co miał na myśli mówiąc, że James włada wodą, ani tego wtrącenia dziwnych imion. Ciekawa też byłam co to za obóz, w którym jesteśmy. Resztę drogi spędziliśmy w ciszy. Miałam taki mętlik w głowie, że nie widziałam od czego zacząć.

    Charles wskoczył po dwa schodki na ganek i stanął przed mężczyzną w T-shircie Rolling Stones’ów. Miał czarne włosy i niesamowicie zielone oczy. Na widok Bredsona uśmiechnął się szeroko i odstawił kubek z kawą i gazetę na stolik. Gdybym zobaczyła go na ulicy, nigdy nie powiedziałabym , że jest właścicielem szalonego obozu pełnego nastolatków, którzy uczą się walczyć. Tak z pewnością nie wyglądał na kogoś takiego.

- Charlie! - Poklepał chłopaka po plecach- Przyprowadziłeś tą dziewczynę? Trochę się namęczyliśmy, żeby ją tym razem znaleźć. Nie mów, że znowu Ci uciekła? - Roześmiał się serdecznie. Osobiście nie pamiętam żadnych poprzednich razów.
-No tak... Elizabeth jest tutaj...- odchrząknął i odwrócił się w moją stronę. - To ona.
- Dzień dobry -  przywitałam się i weszłam powoli po schodkach.
- Witaj, Elizabeth. - Mężczyzna uśmiechnął się i uścisnął mi rękę. - Jestem Percy Jackson. Pewnie masz wiele pytań, też miałem. To ogólnie strasznie śmieszna historia. Ale nie teraz, kiedyś Ci opowiem. Co to ja.. a tak właśnie, od początku. Jesteś córką greckiego boga, Elizabeth.

     Naprawdę głupi żart. Ale jak chcą się tak bawić to okay.

- Uff. - Teatralnie położyłam rękę na piersi, jakbym właśnie spadł mi kamień z serca. - Już myślałam, że usłyszę coś w rodzaju "Jesteś czarodziejem, Harry" - zniżyłam głos i roześmiałam się z absurdalności tej sytuacji. Po chwili spoważniałam. - Mogę widzieć, gdzie są moje rzeczy?
-W salonie - odpowiedział pan Jackson, patrząc na mnie, jakby to ja oszalała. Ruszyłam w stronę kanapy i zabrałam stamtąd plecak i futerał skrzypiec. - No dobrze a teraz usiądź, to wszystko Ci wytłumaczę. A więc, zaczęło się od tego, że...
- Nie chce być niegrzeczna - przerwałam mu, znów stając na ganku. - Ale naprawdę nie wiem co tu się dzieje, jestem spóźniona, moja mama pewnie odchodzi od zmysłów. Muszę iść. Jest tu gdzieś jakiś autobus?
-Co? Nie.- Pan Jackson zamilkł na chwilę. Wszedł do domu, by za chwilę wrócić z kluczykami od samochodu.- Chodź, odwiozę Cię. Charlie powiedz Annabeth, że będę z powrotem za godzinę.
-Cześć, Charles- Uśmiechnęłam się. - Do zobaczenia w szkole.
Zbiegłam po schodkach za panem Jacksonem, ciągle zastanawiając się, czemu wsiadam do samochodu z nieznajomym.

~*~

 No to mam nadzieję, że się podobało. Zapraszam do komentowania. 
 Dzięki, puck